pomagała mu w tym dosyć skutecznie. Nawet Józia, Marcinek i służąca dostali każde po ćwierć
szklanki. Skończywszy z piwem, pan Wiechowski zaczął napierać się o gorzałeczkę. Wkrótce potem
Marcinek słysząc w pokoju wrzask okropny uchylił drzwi i zobaczył z przerażeniem, że nauczyciel,
odziany tylko w bieliznę, siedzi na stole, trzyma w jednej ręce flaszkę z jarzębinówką, w drugiej
duży kieliszek, i wymyśla komuś zapamiętale.
— Chamy, łajdaki! — wrzeszczał pedagog wytrzeszczając oczy — musicie śpiewać, jak wam każę, i
gadać, jak wam każę! Wszystkie bechy będą szczekać po russki! Ponimajesz, chołop, mużyczjo?
Sam dyrektor własnym słowem wyraził się, że mi pensję podwyższy, ponimajesz, chamskoje
otrodje? Bunt chciałyście zrobić? Chi-cha!… Na, w zuby! — wołał, mierząc w niewidzialnych
przeciwników.
Pochyliwszy się zanadto, zleciał ze stołu na sofkę i stoczył się na ziemię. Smaczna jarzębinówka
wylała się z przechylonej butelki i długą strugą popłynęła w szparę między deskami. Mały Borowicz
ze zgrozą widział potem, jak Małgośka i pani Marcjanna ciągnęły profesora za czuprynę do łóżka i
jak tenże profesor, wierzgając nogami i broniąc się pięścią, zapamiętale wyśpiewywał:
Ach, powstancy kochający
Udirajut kak zajoncy…
Kiedy tak nauczyciel oddawał się radości, zwierzchnik jego przebywał tymczasem łańcuch wzgórz
niezbyt wysokich. Gościniec ciął na ukos pochyłość bardzo wydłużonego pagórka, aż do przełęczy.
Stamtąd zjeżdżało się na kilkumilową płaszczyznę, pośrodku której znajdował się gród gubernialny,
siedziba oświaty ludowej. Z tej strony wzgórz doliny i wyniosłości okryte były czarnymi lasami.
Wśród nich bieliły się szerokie polany z długimi smugami wsi chłopskich. Dzień był ciepły,
przecudny. W godzinie południowej słońce literalnie topiło swym blaskiem powierzchnię tej całej
rozległej okolicy. Ciepłe tchnienia wiały na kraj lecąc od wiosny, która zza gór, zza lasów szła już w
tamte strony. Konie ciągnące karetę szły pod górę noga za nogą, toteż Jaczmieniew nie czuł wcale,
że jedzie. Spuścił szybę karety i wygodnie półleżąc na siedzeniu oddawał się marzeniom. Bardzo
dawne i niewymownie miłe mary zlatywały ku niemu na skrzydłach powiewów wiosennych i
otaczały go rozkoszną ciżbą.
— Góry, góry… — szeptał, spoglądając ze swego okna na daleki widok. Przypomniały mu się
młodzieńcze wędrówki w Bawarii, w Tyrolu, we Włoszech i Szwajcarii.
Po ukończeniu studiów na wydziale filologicznym w Moskwie Jaczmieniew, zapalony ludowiec,
zdecydował się „iść między naród”, osiąść w szkole wiejskiej. Pragnąc wszakże zdobyć i przyswoić
sobie metodę pracy, która by dawała plony jak najobfitsze, odbył wycieczki do Szwecji, Anglii,
Niemiec i Szwajcarii i we wszystkich tych krajach pilnie studiował szkolnictwo ludowe. Najlepiej
poznał Szwajcarię, z kijem w ręku i tornistrem na plecach wędrując od Jeziora Bodeńskiego aż do
Lugano i Genewy. W każdej niemal szkole zapoznawał się z nauczycielem, słuchał wykładów, brał
udział w wycieczkach i studiował szczególnie tak zwaną Primarschule, gdzie nauczanie rozpoczyna
się od wesołych gawęd i zabaw na świeżym powietrzu.
Teraz, jadąc, wspomniał sobie pewne małe dziewczątko w ogromnych trzewikach podbitych
gwoździami, z wielkim parasolem w ręku idące do szkoły w szarugę i wicher ze swej chaty sterczącej