całej klasy i znowu wpada w zadumę. Nareszcie Piątek skończył lekcję, siadł ciężko na ławce i zaczął
wycierać spocone czoło.
Wiechowski otworzył dziennik i wyczytał nazwisko:
— Warfołomiej Kapciuch.
Na środek izby wyszedł chłopak w nędznej sukmanczynie i ojcowskich widocznie butach, gdyż
posuwał się tak zgrabnie, jakby miał nogi obute w dwie konewki. Mały Bartek Kapciuch, który w
szkole awansował na jakiegoś Warfołomieja, rozłożył swój elementarz na brzeżku nauczycielskiego
stolika, wziął w brudną rękę drewnianą wskazówkę, wyczytał całe *a*, *be*, *we*, *że*, *ze*…
chlipnął kilka razy nosem i poszedł na miejsce z taką uciechą, że nawet nie czuł pewno ciężaru
swych niezmiernych butów. Powołany został znowu jakiś Wikientij, wyłożył nauczycielowi swoją
umiejętność i znikł w tłumie.
Ta nauka trwała tak długo, że Marcinek o mało się nie zdrzemnął. Wodził sennymi oczyma po
ścianach, z których tu i ówdzie wapno płatami obleciało, rozpatrywał wiszące obok drzwi wizerunki
nosorożców i strusiów, wreszcie trzy grube szlaki błota między drzwiami i pierwszą ławką… Było mu
duszno w okropnym powietrzu izby i nudziło go stękanie dzieci wydających przed nauczycielem
alfabet rosyjski. Jednak mimo nieuwagi i roztargnienia, jakie go ogarnęło, spostrzegł przecież, że i
pan Wiechowski nudzi się porządnie. Na szczęście w sąsiednim mieszkaniu nauczycielskim wybiła
godzina jedenasta. Profesor przerwał egzaminowanie, zeszedł z katedry i rzekł po polsku:
— Teraz sobie zaśpiewamy jedną śliczną pieśń po rusku, nabożną. Będziecie śpiewać po mnie i tak
samo jak ja. Dziewuchy cienko, chłopaki grubiej. No… a słuchaj przecie jedno z drugim — uchem,
nie brzuchem!
Przymknął oczy, rozwarł usta i, wybijając takt palcem, jął śpiewać:
Kol sławien nasz Gospod' w Sijonie…
Z nauczycielem śpiewał Michcik, ryczał coś Piątek i usiłowało naśladować melodię kilkoro dzieci,
widać muzykalniejszych. Reszta śpiewała także. Gdy jednak melodia była poważna, a w tamtej
okolicy lud śpiewa tylko na nutę żywego *wywijasa*, więc dzieci wpadły zaraz na jedyny uroczysty
motyw śpiewu, do którego w kościele ucho przyuczyły, i poczęły niesfornymi głosami wrzeszczeć:
Święty Boże, święty mocny,
święty a nieśmiertelny…
Kilkakrotnie pan Wiechowski musiał przerywać i zaczynać od początku, gdyż melodia Święty Boże
zaczynała brać górę nad Kol sławien. Chodziło tam zapewne nie o nauczenie dzieci śpiewu, lecz o
wbicie, wciesanie w ucho pieśni cerkiewnej. Nauczyciel zmuszony był zwyciężyć chłopską melodię,
pociągnąć za swoją cały ogół dzieci i wkrzyczeć ją w ich pamięć. Śpiewał tedy coraz głośniej.
Marcinek z najwyższym zdumieniem patrzał na to całe widowisko. Grdyka nauczyciela pracowała
teraz forsownie, twarz jego z mocno czerwonej stała się aż brunatną. Żyły na czole nabrzmiały mu
jak powrózki, czupryna spadała na oczy. Z zamkniętymi powiekami, a usty otwartymi jak czeluść,
wywijając pięścią, jakby bił w kark niewidzialnego przeciwnika, nauczyciel istotnie przekrzyczał cały
chór głosów dziecięcych i ze wszystkiego tchu, wniebogłosy śpiewał pieśń:
Kol sławien nasz Gospod' w Sijonie…