osiemnaście dymów. Żaden z gospodarzy nie miał tam więcej nad trzy morgi gruntu,
najnędzniejszego pod słońcem. Na tym ich *ukaz* zastał i pozostawił własnemu przemysłowi. W
całej wsi ani jeden gospodarz nie miał nie tylko szkapy, ale nawet źrebięcia; niektórzy posiadali
krowy, jałówki i cielęta, a jeden z kolonistów, Lejba Koniecpolski, posiadał tylko dwie brodate kozy.
Krowy, cielęta i kozy mieszkały zimową porą w izbach pospołu z ludźmi, toteż ludzie tamtejsi
wyglądali niezbyt pociągająco. Gdyby się nieboszczyk Liwiusz zbudził pewnego pięknego poranku i
znalazł w Gawronkach, zobaczyłby znowu na świecie to samo i musiałby powtórnie z niesmakiem
napisać: „obsita… squalore vestis, foedior corporis habitus pallore ac macie peremti…” Grunta
mieszkańców Gawronek leżały pod górą. Wody pędzące z tej góry myły przez wieki glebę urodzajną
i odkrywały opokę, składającą się z samych czerwonych kamyków, tak pracowicie, że kiedy
cywilizacja po długim stękaniu i srogich bólach spłodziła ukaz i wolnym obywatelom
gawronkowskim oddała nareszcie kamyki wraz z większymi kamieniami — nie było tam już
właściwie w czym gmerać.
Gdy nadchodził czas orki, wszyscy gawrończanie udawali się w prośby do Scubioły. On chętnie
użyczał pary koni, parobka — i z kolei obrabiał jedno pólko po drugim. W zamian za tę usługę brał
znowu rozmaity *precent*. Lejba Koniecpolski nie korzystał z łask Scubioły, gdyż od niego mało co
wziąć było można. Toteż skulony, chudy i biedny Lejba uprawiał grunt odziedziczony sam, literalnie:
sam. Do orki pożyczał krowy od sąsiada Piątka, a do brony zaprzęgał sam siebie albo swą żonę. Źle
oni jednak i orali, i bronowali swe dziedzictwo. Owies był nędzny, kilka zagonków żyta nigdy nie
zwracało wsianego ziarna, tylko litościwy ziemniak żywił familię. A familia Koniecpolskich była
bardzo liczna. W skrzywionej chacie, obok której nie było ani stodoły, ani chlewa, ani płotu, ani
kołka, ani nawet wyższego badyla ostu, mieściła się jedna, jedyna izba pełna dzieci. Gdyby do tej
izby przybyło jeszcze jedno dziecko albo jedna koza — już by zapewne czarna chałupa rozpękła się
na dwoje.
Lejba był rzemieślnikiem. Wyrabiał trepy o drewnianej podeszwie z przyszwą ze starego rzemienia,
okrywającą palce i część stopy. W zimie mały Lejba biegał po wsiach od chaty do chaty i skupywał
stare chłopskie buciska. Czasami tu i owdzie dostał jaki stary but za darmo, kiedy niekiedy bowiem
zlituje się dobry człowiek nad drugim człowiekiem, nawet nad Lejbą Koniecpolskim… Gdy
zgromadził dosyć materiału, szedł do lasu rządowego i ścinał w nocy dużą osikę. Następnie
zaprzęgał się z żoną do małego wózka i drzewo porąbane na kawałki przyciągał kryjomo nocami do
chałupy. Z tego materiału strugał podeszwy. Na wiosnę zaczynali ludzie dowiadywać się u Lejby o
trepy. I szedł handel, wpływało nieco grosza na życie przez kwiecień i maj. Jednakże gdy nadchodził
czerwiec i tamtejszy, gawronkowski przednówek — z Lejbą bywało bardzo kiepsko.
Współwyznawcy odczepiali się od niego byle jakim datkiem: dziesiątką, dwudziestoma groszami…
Wtedy szedł do miasteczka i już to kupował, już brał, gdy się dało, na kredyt chleb tak zwany
żydowski, przynosił do Gawronek kilkanaście bochenków i rozprzedawał sąsiadom zarabiając dwa
grosze na funcie. Tym sposobem zyskiwał dla siebie i swej licznej familii dwa, czasami trzy bochenki.
Nie ta wszakże pora roku była w życiu Lejby najgorszą. Straszny czas nastawał wówczas dopiero,
gdy prawie wszyscy mieszkańcy wioski, kto tylko posiadał jakie takie siły, szli *na bandos*, „w