myślał, ale nie formułując sobie tego, traktował ten „przedmiot” jako język szkoły, jako język
martwy, jako rodzaj nowożytnej łaciny. Teraz ze sceny ta sama mowa narzucała mu się w postaci
organu bieżącego życia, swobodnego ruchu, który wre i kipi. Z wrażenia tego tak dalece nie mógł się
otrząsnąć, że trwał ciągle w stanie wahania się, czyby nie warto czmychnąć do domu. Tak
rozmyślając, powiódł okiem wzdłuż miejsc paradnych i dostrzegł, że na osobę jego skierowane są
aż cztery lornetki. Przypatrywał mu się dyrektor, jeden z nauczycieli, jakaś dama gruba i pękata niby
dynia… W Borowiczu drgnęła natychmiast pod okiem profesorskim natura uczniowska: zląkł się,
czyli *spietrał*. Już jednak po upływie chwili przyszedł do refleksji, że te obserwacje nie są
bynajmniej zwiastunami gniewu. Rozmaite osoby z lóż sąsiadujących z dyrektorską, żywo mówiąc i
gestykulując, spoglądały również przez szkła na gromadkę uczniów. Znaczną większość tej gromadki
stanowili Rosjanie. Z Polaków oprócz Marcina było kilku synów urzędniczych. Wkrótce wszystko to
sztubactwo skonstatowało, że jest przedmiotem adoracji i budzi ukontentowanie. Borowicz oceniał
to także i na poły wiedząc, co robi, wysunął się nieznacznie naprzód, żeby go dyrektor mógł
doskonale widzieć. Podczas pierwszego antraktu znalazł się na parterze pan Majewski, witał
wszystkich nad wyraz grzecznym ukłonem, starszym uczniom podał nawet rękę, a kilku Polaków,
między innymi Borowicza, grzecznie obligował, ażeby się za nim udali. Wstępując bez oporu w ślady
tego przewodnika, Borowicz znalazł się na wąskich schodkach, potem na korytarzyku biegnącym w
półokrąg i stanął przed jakimiś drzwiami. Majewski uchylił te drzwi delikatną dłonią i z lekka pchnął
Marcina do loży dyrektorskiej. Kriestoobriadnikow wstał z krzesła, powitał przybyłych, wprowadził
kilku do loży sąsiedniej i przedstawił gubernatorowi oraz jego damom.
— Oto Borowicz z klasy piątej, Michawski z siódmej, Biene z szóstej.
Gubernator, człowiek w latach, o miłej fizjonomii, witał wszystkich uściśnieniem ręki. Damy
przyłożyły do oczu pince-nez i wywabiały na lica swe przyjemne uśmiechy. Jedna z nich zapytała
Borowicza po rosyjsku:
— Jakże się panu podobała pierwsza *pijesa*?
Marcinek nie wiedział, co to jest *pijesa*, ale zrozumiał, że cokolwiek by to być mogło, winno mu
się w tym miejscu podobać, rzekł tedy:
— Bardzo mi się podobała…
Dama uśmiechnęła się i zaszczyciła tym samym pytaniem przystojnego bruneta z klasy siódmej, na
co tamten odparł z głębokim ukłonem:
— Ogromnie mi się podobała…
Inne damy poprzestały na obserwowaniu młodzieńców. Ta sama scena z bardzo małymi wariacjami
powtórzyła się w innej loży, gdzie siedział prezes Izby Skarbowej. Gdy zadzwoniono raz drugi,
Majewski delikatnie dał poznać reprezentantom, że należy wycofać się i wrócić na swe miejsca.
Drugą komedyjkę grano z równą werwą. Pod koniec jej przybył na parter pan Mieszoczkin, niosąc
dwa olbrzymie, istotnie olbrzymie, pudła najprzedniejszych cukrów. Obiedwie skrzynie z gracją
wręczył najstarszemu z uczniów, prosząc go, aby rozczęstował ten dar panów i pań z lóż między
kolegów obecnych w teatrze. Borowicz, zajadając wyborne cukierki, pozbył się nareszcie
pierwszego niemiłego wrażenia, odczuł rozkosz przestawania z tak dostojnymi ludźmi, pierwszą