zobaczyć się z przyjaciółmi, wówczas zapalał świecę i stawiał ją w oknie. Radek widział to światło,
wysoko w górze niby daleką gwiazdę błyszczącą, ze swego okna strzeżonego przez badyl głogu.
Zygier codziennie około godziny dziesiątej zmykał sprzed nosa Kostriulewa i szedł jeśli nie do
Gontali, to do Radka. Z tym ostatnim łączyły go węzły przyjaźni na śmierć i na życie.
Ponieważ nie można było rozmawiać w norze Radkowej, gdyż za cienką ścianą podsłuchiwał
chlebodawca, czyli dobroczyńca pan Płoniewicz, szli tedy najczęściej w ciepłe wieczory jeśli nie do
Mańka, to dróżką za przedmieścia w pole. Na górce zgromadzenia były zupełnie ubezpieczone:
zamykano drzwi prowadzące do lokalu i stawiano wartę w kuchni przy schodach. Pełnili ją con
amore dwaj młodsi Gontalowie, których za to traktowano po koleżeńsku. Duszą i kierownikiem był
Zygier. Dzięki jego wpływowi kierunek i nastrój myślenia młodzieży kończącej gimnazjum zmienił
się średnicowo. Nie wymagało to zresztą ani zbyt wielkiej erudycji, ani forsownego oddziaływania.
Niby gwałtowny, za usunięciem stawidła, wybuch wody z jeziora skrytego przed oczyma tych
młodzieńców, wwaliły się na obszary, które dotąd znali: wielka poezja wygnańcza, historia rewolucji
i upadków, prawdziwa historia czynów ludu, a nie jego rządu, wieczyście nowa, krwią przesiąkła,
pełna żywotów godnych pióra Plutarcha albo Carlyle'a… Ta samoistna, oryginalna kultura wciągnęła
ich do swej głębi.
Był to rezultat nieunikniony. Zakaz policyjny, traktujący geniusz Mickiewicza jako niebyły, usiłujący
zniweczyć pamięć o czynach i życiu Kościuszki, wzmógł tylko ciekawość, energię badania i miłości.
Czytano rzeczy „zabronione” ze zdwojoną starannością, uczono się ich namiętnie i z uniesieniem,
czego nie byłoby może, gdyby te dzieła były legalnymi, jak pisma Puszkina i Gogola. W szafce
wyrzuconej przez rodzinę Płoniewiczów do pokoju Radka mieściły się zniszczone, oddane na łaskę i
niełaskę szczurom, utwory Mickiewicza i Słowackiego, Historia powstania listopadowego
Maurycego Mochnackiego, mnóstwo pamiętników z r. 1831 i 63, broszury polityczne, wydanie
pisarzy okresu Zygmuntowskiego, przekład Boskiej Komedii, dzieł Szekspira, powieści Wiktora
Hugo, Balzaka itd., wreszcie dosyć utworów literatury „miejscowej”.
Radek przełknął to wszystko naprzód sam w ciągu trzechletniej samotności, a gdy się zaznajomił z
Zygierem i ósmoklasistami, nosił rzecz po rzeczy na zebrania. Każda przyniesiona książka była
nowością, do której rzucano się z takim zaciekawieniem, z jakim dziś czyta się telegraficzne
wiadomości w ostatnim dzienniku o najświeższych zdarzeniach w świecie politycznym. A więc cóż
mówi ten Dante w swym Piekle Co opisuje Szekspir w Królu Lirze? Cóż to jest ten Faust? W
rozmowach zestawiano książki przeczytane i równano utwory w sposób nieraz bardzo zabawny.
Częstokroć wprost od Jerozolimy wyzwolonej przechodzono do Eugeniusza Sue albo do jakiejś
autorki wielkobrytańskiej, której nazwiska tłumacz polski wcale nie kładł w tytule dzieła, jakby dla
uchronienia szanownej lady od kompromitacji wobec publiki „Kraju Przywiślańskiego”, i znowu z
płomiennym zapałem sądzono wyprowadzone postacie, charaktery i sytuacje. Do każdego płodu
myśli ludzkiej banda tych młodzików przychodziła z natręctwem i bezwzględnością, roztrząsała go
nieraz z prostactwem, a najczęściej z zachwytem, który już drugi raz w życiu się nie powtarza.
Gdy Borowicz przeczytał Dziady, nie był w stanie z nikim mówić. Uciekł do najbliższego lasu i błąkał
się tam pożerany przez nieopisane wzruszenie. W zachwycie jego tkwiło coś bolesnego, jakieś