wielkiej łaski jeszcze na długą kozę o chlebie i wodzie.
Wszystkie te kataklizmy i przejścia strasznie przygnębiająco oddziałały na Marcinka. To, że go nie
wydalono z gimnazjum, przypisał w głębi swego serca wstawiennictwu matki.
Zaraz też po zupełnym opuszczeniu kozy poszedł do kościoła.
Odwieczna katedra była pusta zupełnie. Zimny mrok zaścielał jej całą nawę i kąty, a Marcinek szukał
jeszcze bardziej skrytego miejsca. Znalazł je w ciemnym przejściu pod chórem.
Był tam rodzaj krypty, w której głębi znajdowały się drzwi prowadzące do wielkiego organu wprost
z kościoła.
Stały w tym miejscu skrzynie ze świecami, chowano tam schodki, drabinki, jakieś stare ornamenty i
inne rupiecie kruchciane.
Marcinek upadł na kolana w tym mroku, przytulił twarz do zimnych kamieni i począł żarliwie się
modlić.
Dopiero pan Rozwora, główny kościelny i najgłówniejszy w całym mieście tabaczarz, dzwoniąc
kluczami na znak, że się kościół pod wieczór zamyka, wystraszył go z kryjówki.
Nazajutrz wczesnym rankiem znowu Borowicz klęczał w tym samym miejscu. Odtąd wstawał
wcześniej i przed lekcjami zawsze zmierzał na swe miejsce pod chórem. Pewnego razu klęcząc tam,
wysłuchał kazania, jakie do wiernych miał jeden z wikariuszów, księżyna stary i wielki prostaczek.
Nauczał on dnia tego przeważnie służące i motłoch rzemieślniczy, jak należy przymuszać się do
modlitwy. Prostymi i niemal śmiesznymi zwrotami mowy zapewniał, że modlitwa na początku
człowieka nudzi i mierzi, potem wchodzi w nałóg, a wreszcie zacznie być przyjemną jak czysta i cała
koszula dla nędzarza, który chodził w zgnojonym łachmanie i którego wszy jadły. Marcinek wziął do
serca tę naukę i począł zaprawiać się do modlitwy. Zrazu odmawiał jeden tylko pacierz, później
szeptał ich kilka na różne intencje; z czasem dobre i złe stopnie, dobre lub złe rozwiązanie zadań,
wreszcie wszelkie zjawiska życia, wszystkie wypadki stały się w jego umyśle zależnymi od modłów
porannych.
Taki był zewnętrzny kształt tego stanu ducha. W gruncie rzeczy religijność była jakby zbudzeniem
się do życia istoty martwej. Jak na wiosnę z nagiego gruntu wyrasta niespodziewanie, na oko z
niczego, pęd kwiatu, idzie za słońcem i otwiera ku niemu swój kielich, tak w duszy Marcinka z
niczego wyrosło uczucie nieznane, cudowny kwiat wieku dziecięcego: ufność. Roztoczyła ona
dokoła chłopca jak gdyby nadziemski zapach. Wszystko było zrozumiałe i wytłumaczone w tej
zaczarowanej krainie, wszelkie zjawiska i rzeczy objęte były przedziwnym systematem
filozoficznym, którego punktem wyjścia był — pacierz. Nic się tam nie działo bez przyczyny, każdy
wypadek był rezultatem jakichś dobrych lub złych uczynków, czasami był karą albo nagrodą za
dobre albo złe myśli, nieraz za marzenia, czyste jak pierwszy śnieg, które w tamtym kraju nazywały
się zbrodniami… Jezus Chrystus, którego skroń skrwawiona zwieszała się w stronę krypty w
najbliższym od niej ołtarzu — zdawał się nakłaniać ucha i słuchać nieskończonych modłów. Im
więcej wypowiadały ich usta dziecięce, tym więcej było ich w sercu. Za pacierzami szły pospolite
prośby o rzeczy małej wagi, przedziwne umowy i ślubowania, nieraz bardzo pokorne wyrzuty i
skargi. Dziwna siła ciągnęła wszystkie myśli chłopca coraz dalej i dalej, wywierała na jego