niej patrzeć, ale nie mógł jej udźwignąć z kolan. Teraz przypomniał sobie, że dawniej zdarzało mu
się widzieć panienkę, gdy była chudą i mizerną dziewczynką ze srogimi oczami. Czyż to ta sama? —
zadawał sobie stokrotne pytanie, w którym kryła się niezgłębiona rozkosz. Blade liczko stało się
teraz twarzą dziewiczą o rysach tak pięknych, jakby to z nich właśnie czerpano wzór do boskich
profilów Pallady-Ateny w sztychowanych winietach starego wydania rapsodów Homera. Pod
prostymi brwiami błyszczały w mroku rzęs wielkie oczy. Nad białym czołem lśniły się w porannym
blasku pasma włosów jak piękny len. Chude ramiona podlotka, przekształcone teraz na barki
dziewicze, cudnymi liniami łączyły się z zarysem piersi rozciągających stanik ciasnego mundurka
brązowej barwy.
Park był pusty i cichy zupełnie. Stała tam jeszcze cienką warstwą mgła nocna. Tylko ptaki wołały się
po drzewach. Niektóre z nich pędziły za żerem w wysoką trawę i od czasu do czasu przerywały ciszę
trzepotem skrzydeł, gdy uczepiwszy się grubych badylów bujały wraz z nimi na powietrzu.
Czas leciał jak błyskawica. Borowicz usłyszał ze zdumieniem, że bije siódma. Panna Anna wstała ze
swego miejsca i nie podnosząc oczu, odeszła. Marcin prowadził ją wzrokiem, a gdy głowę jej skryły
krzewy, rozciągnął się na ławie i został tak bez ruchu. Około dziewiątej dopiero wrócił na stancję i
przez cały dzień zażarcie pracował. Chciał przemóc uczucia napadające go jak gorączkowe ataki i
pokonać zdrętwienie mózgu. Chwilami władnęły nim szczególne złudzenia, które jego samego i cały
świat obracały w inną postać, a właściwie w jedną jedyną, niewysłowioną, senną rozkosz. Stan
takiego snu na jawie przeszkadzał mu w nauce, toteż Marcin musiał zarywać nocy. Spał ledwie parę
godzin, a przed samym świtem, około godziny drugiej, zbudzony przez jakieś raptowne uderzenie
nerwowe, podniósł się, zlał głowę wodą i ruszył do źródła w parku. Siadłszy na swej ławce ujął
głowę w ręce wsparte na kolanach i oddał się swym marzeniom, jak gdyby po niepewnych
stopniach schodził w głąb czarną bezdennej studni. Kiedy niekiedy w tym pochodzie zastępował mu
drogę żal czy strach… W innych chwilach ściskała mu piersi tęsknota niezwyciężona.
W parku i w mieście był jeszcze mrok zupełny. Nawet ptaki drzemały w gniazdach. Tylko kaskada
źródlana, spadając na pręty żelazne i rozpryskując się kroplami po wierzchu wody w kamiennej
misie, snuła melodię wiekuistą. Borowicz wiedział, co znaczy ten dźwięk chichotliwy a żałosny.
Wpadał mu do ucha i zostawał tam na zawsze jako symbol dziwnych minut przemijających.
Czerwona jak krew zorza stanęła tymczasem między grubymi pniami. Liliowy jej odblask rozniecił
się nad ich koronami i wypędził mroki nawet z zaułków starego muru walącego się w gruzy. Gdy
kosy zaczęły gwizdać swe wesołe trele, Borowicz siedzący z twarzą skrytą w dłoniach usłyszał
chrzęst drobnego żwiru na dróżce i odgłos zbliżających się kroków. Czuł, że osoba idąca wstrzymała
się u wejścia i dopiero po upływie chwili zajęła miejsce na przeciwległej ławie. Bał się ruszyć, żeby
nie spłoszyć ziszczonego marzenia. Dopiero gdy usłyszał szelest przewracanych kartek,
wyprostował się, podniósł głowę i ujrzał pannę Annę.
Od tej chwili patrzał w nią jak w tęczę. Reflektował się, że to źle, że może wszystko stracić, jeśli
panienka rozgniewa się i odejdzie, ale był to głos rozsądku wołający na puszczy. Nienasycone oczy
upajały się bez końca i tonęły w swym szczęściu. „Biruta” nie poświęcała temu wszystkiemu ani
przelotnej uwagi. Uczyła się gorliwie czegoś na pamięć, bo bezpretensjonalnie ruszała wargami,