Pistolet i materiały wybuchowe ukrywano w pniu spróchniałej wierzby.
Pewnej niedzieli wszyscy czterej myśliwi zebrali się w parku po nabożeństwie.
Starszy Daleszowski ostentacyjnie, z zachowaniem przyjętego rytuału, nabijał pistolet (Szwarc
trzymał worek ze śrutem, Borowicz kapiszony, a młodszy Daleszowski pakuły do przybicia naboju),
kiedy za parkanem oddzielającym to miejsce od sąsiednich ogrodów dał się słyszeć pewien szelest.
Szwarc spojrzał w tę stronę i zobaczył w szparze między deskami parkanu dwie źrenice.
Natychmiast dał znak towarzyszom.
Zanim jednak Daleszowski zrozumiał, o co chodzi, nad parkanem ukazała się czapka z daszkiem i
gwiazdą, twarz z wąsami, granatowy mundur — mignęły szlify, brzękły ostrogi i ogromny żandarm
jednym susem płot przesadził. Borowicz natychmiast rzucił w krzaki kapiszony, Szwarc śrut, a
Daleszowscy bez namysłu dali nogę.
Żandarm pochwycił zgłupiałych trzecioklasistów i odprowadził ich do gimnazjum.
Nazajutrz w pewnych sferach miasta krążyła pogłoska, że na przedmieściu złapano uzbrojony
oddział konspiratorów, w innych twierdzono, że owi konspiratorzy są to socjaliści, czyli komuniści —
jeszcze w innych sferach utrzymywano na „pe”, że schwytani zostali czterej zbójcy, obładowani
rewolwerami, dynamitem oraz kindżałami — i wymieniano nazwiska: Łukasik, Banasik, Wątroba i
Józef Zapieralski.
Tymczasem Marcinek Borowicz i jego towarzysz niedoli Szwarc po nocy spędzonej w klasie, którą
zamieniono na więzienie, gotowali się do rzeczy najstraszniejszych i jakby ostatecznych.
Marcinek przez całą noc ani oka nie zmrużył. Siedział w ostatniej ławie i gubił się w bezdennej
rozpaczy. Myśli jego porywał i unosił jakiś wicher straszliwy, a trwoga przywaliła go jak młyński
kamień drobne ziarenko. Raz za razem rzucał oczyma na zamknięte drzwi wyczekując lada chwila
czyjegoś wejścia. Kto ma wejść, co z nim dalej uczynią — nie wiedział wcale.
Przychodziły mu na myśl maksymy „starej Przepiórzycy”, tajemnicze wzmianki o jakichś Sybirach,
cytadelach, szubienicach — i dreszcz zimny krew mu w żyłach ścinał. Stawał mu w oczach
wczorajszy żandarm, to znowu ojciec załamujący ręce nad synem tak wyrodnym, dyrektor
wypędzający go z gimnazjum i stary Leim z zimnym uśmiechem.
Żal głęboki i nieznany jak wnętrze nocy ogarniał jego serce, przejmowała je skrucha tak zupełna, że
kamień byłby nią wzruszony. Czasami wśród okropnych przewidywań migała się prędko sekunda
nadziei. Wtedy Borowicz zaprzysięgał w duszy śluby i patrząc na kawałeczek błękitu widzialny za
murem sąsiedniej kamienicy szukał ratunku u Boga.
Szwarc wyspał się doskonale na gołej ławie, zjadł wszystek chleb przyniesiony przez pana Pazura
dla obydwu więźniów, a od samego rana siedział na wierzchu pierwszej ławki i walił obcasami w jej
boczną deskę. Mniej więcej około godziny siódmej spojrzał na kolegę i powiedział:
– Ty, jak ci się zdaje, będą nas rznęli *na gółkę* czy przez spodnie?
— Daj mi święty spokój!… — rzekł Borowicz.
— No, jak ja strzelę w zęby Pazura, to jemu się zaraz odechce. Akurat mu się dam… Jeszcze czego…
na gółkę…
— Cicho bądź, bo usłyszą i dopiero!…