czerwonawych, Noga się zatrzymał, wybrał doskonale ocieniony zagajnik i tam usiadł na ziemi. Z
wielkimi ceregielami i obrzędami wyjął następnie z zanadrza jakąś maszynkę, wziął w usta jej
zakończenie z piórka i począł wydobywać dwa rodzaje dźwięków: monotonne pogwizdywanie z
trzech taktów i bełkot chrapliwy. Trwało to dosyć długo. Noga miał minę kapłana sprawującego
tajemniczy obrządek. Czasami przerywał, zsuwał brwi i słuchał, uważnie patrząc w głębinę leśną.
Marcinkowi serce biło jak młotem. Siedział pod jałowcami, które go kłuły w szyję tysiącem swych
igieł, miał dubeltówkę w pogotowiu i słuchał również. Las milczał. Czasami w jego tajemniczej
odległości brzmiał jakiś głos niepojęty, zabłąkane echo z innej kniei, jak westchnienie latające po
puszczy, niekiedy krzyk jakiegoś ptaka przerywał zupełną ciszę i drżący zamierał w oddali. Blask
słoneczny sączył się na ziemię przez gęste zwały koron sosnowych i białymi plamami płynął po
leśnych trawach i ziołach. Małe zięby pogwizdywały z cicha ponad głowami myśliwych, jakby były
zupełnie spokojne, że o nie troszczyć się ani kusić nikt nie będzie. Dopiero koło południa Noga
przestał wabić głuszce i rzekł ze smutkiem w głosie:
— Psiatreść! widać się dalej wyniosły. Daj mi paniczek przekąsić skibeczkę chleba, bo mię tak
zeczczyło od tej gorzałki, że o kęs… Nie lubię ja tego gorzałczyska…
Marcinek uczęstował towarzysza wszystkim, co było, a sam zadowolił się małym kawałeczkiem
chleba i kiełbasy. Posiliwszy się, Noga wstał i oświadczył, że trzeba się rozpatrzyć w okolicy. Poszli
znowu nieco wyżej w górę. Chłop ciągle przystawał z tyłu za Marcinkiem i rozglądał się. W pewnym
miejscu coś dostrzegł, kazał Marcinkowi niezwłocznie usiąść na ziemi, dał mu ową maszynkę do
wabienia i polecił w nią dmuchać. Młody Borowicz spełnił jego rozkaz i z łatwością wydobywał owe
dwa głosy wabiące. Noga tymczasem odszedł szepcąc mu na ucho:
— Niech panicz nie pyta nic, tylko ciągle gwiżdże, choćby najdłużej. *Ony* ta przyjdą na pewno,
jużem ich słyszał.
Wskazał ręką kierunek i znikł w zaroślach.
Marcinek z całym pietyzmem i zapałem oddał się wabieniu. Gwizdał godzinę, dwie, trzy, cztery, nie
uczuwając wcale znużenia. Raz mu się wydało, że niezmiernie daleko słyszy dźwięk zupełnie
podobny do głosu wabika, i wtedy dmuchał ze zdwojonym entuzjazmem. Dopiero gdy po lesie
rozszedł się cień odwieczerza — począł tracić nadzieję. Szczęki mu ścierpły od nieustannego ich
wytężania, więc odpoczywał przez chwilę. Już jednak wkrótce znowu się zabrał do dzieła i wabił aż
do zmierzchu. Czerwony blask zachodu przedarł się do głębiny lasu. Była cisza naokół. Marcinek
wstał, gdyż utracił był już wszelką nadzieję. Miał zamiar odnaleźć Szymona i wracać. Zaledwie
jednak uszedł kilkanaście kroków, usłyszał jakiś głos zupełnie odmienny. Było to zarazem i mocne
pogwizdywanie, i coś w rodzaju bełkotu. Marcinek chwycił broń oburącz i krok za krokiem szedł w
kierunku tego głosu, pewny, że nareszcie zobaczy głuszca. Dziwny głos rozlegał się ciągle tuż za
najbliższymi krzewami. Zachowując śmiertelną ciszę Marcinek obszedł jedną grubą sosnę, drugą i —
wyjrzał za owe sośniaki. Zamiast głuszca ujrzał tam Nogę rozwalonego pod cienistym drzewkiem i
chrapiącego z pogwizdywaniem i bełkotem. Obok śpiącego chłopa leżała pusta butla po wódce.
Znacznie później Marcinek dowiedział się, że maszynka służyła do wabienia słomek i że głuszców od
wieku w tamtejszych lasach nie było.