rzuciła się mężowi na szyję.
— A to szelmowskie chłopstwo! A to nam usługę wyświadczyło! — krzyczała zanosząc się od
śmiechu.
— Jaką usługę, co ty pleciesz?
— To ty nic nie wiesz? Ano, przecie baby skargę na ciebie zaniosły.
— Masz ci… jakie baby?
— Gulonka, Pulutowa, Piątkówka, stara Dulębina, Zalesiaczka, no, wszystkie baby…
— Gdzie, jak?
— Ano tak. Jak dyrektor przyjechał, zeszły się i czekały pode drzwiami całą wsią. Jak wyszedł z sieni,
obstąpiły go, skłoniły się i Zalesiaczka wyleciała pierwsza z gębą…
— Czegóż ona chciała?
— No, stul gębę, to ci rozpowiem po kolei, jak i co było. Powiedziała tak… Ażem ścierpła, jak zaczęła
mleć tym pyskiem! Powiedziała tak: „Dopraszam się łaski, wielmożny naczelniku, nie chcemy tego
nauczyciela, co tu siedzi u nas we wsi”. On jej na to: „Nie chcecie tego nauczyciela, a to dlaczego?”
Ona wtedy: „Nie chcemy tego pana Wiechowskiego, bo źle uczy”. „Jak to źle uczy? co wam się nie
podoba?” „Nam się — ona powiada — nic nie podoba, co ta on uczy”. „Tj, co ta długo gadać —
wtrąciła się zaraz stara Dulębina — wielmożny naczelniku, nie chcemy tego nauczyciela, bo nam
uczy dzieci jakichsi śpiewaniów *po ruśku*, na książce tylko to samo *po ruśku*; cóż to za nauka
taka? Dzieciska bez trzy zimy wałęsają się do tej ta szkoły i nie umie się żadne modlić na książce, a
jak które umie, to się nie we szkole nauczyło, tylko jedno od drugiego, choć i na błoni za bydłem.
Nie wstyd to? Katolickiego śpiewania to ich nie ponaucza, tylko jakiesi ta… a nawet gębą nie można
wymówić… I jak dzieci — gadała — zaczną we szkole śpiewać nabożnie, to ten nic, tylko się drze
sam, a znowu mądrala Michcik za nim i nie dadzą dzieciskom Pana Boga pochwalić. Do czegóż toto
podobne? A tu płać, dawaj na niego osypkę!”. Dyrektor się spytał: „Często też nauczyciel tak po
rusku śpiewa z dziećmi?”. „Co dzień śpiewa! — wrzasnęły wszystkie razem. — To się przecie łatwo
przekonać. Choćby i jego samego się spytać, przecie się nie może w żywe oczy zaprzeć! Nieraz to
nawet ani jednemu na książce nie pokaże, tylko od samego rana wyśpiewują…” — trajkotała
Piątkowa. „Tak wy *niedowolne* panem Wiechowskim — spytał się ich dyrektor — dlatego, że on
uczy po rusku?” „A i mamy być dowolne! Dopraszamy się, wielmożny naczelniku, żeby go zabrać, a
innego dać, co by po polsku uczył, a nie, to… nam ta szkoła niepotrzebna. Dzieciska się ta same
nauczą, jak które chętliwe, i przypowiastki se przeróżne wyczytują z książek, a ten ogłupia do
reszty, i pokój. Albo mu zakazać tych śpiewów…” „Dobrze, dobrze” — rzekł dyrektor i poszedł tu do
ciebie.
— Chi-cha! — zaśmiał się pan Wiechowski. — Tak to mię oskarżyły! A niechże im też Pan Jezus da
zdrowie!… Samem nawet zapomniał dyrektorowi powiedzieć o tym śpiewaniu. Chy… — wrzasnął
nagle, wywijając po stancji jakieś kozackie hołubce. Zziajany stanął przed żoną i rzekł:
— Marcysiu, wykpiłem się! Podwyższy mi pensję! Jeszcze lepiej stoję niż ten Pałyszewski. Wiesz ty
co, żoneczko czarnobrewko, palnijmy sobie to piwko, co go dyrektor pić nie chciał. Okropnie *my*
smakuje…