— Już po wszystkim… — wymówiły jego omdlałe wargi. Jak błędny zbliżył się do muru
zamykającego podwórze i siadł na kamieniu, który tam leżał. Był to długi, ociosany głaz piaskowca.
Spoczywał na tym miejscu pewno od wieków, a przynajmniej od czasu założenia konwiktu przez
ojców jezuitów. W bliskości znać było wybornie udeptane mety do gry w *ekstrę*. Dziedziniec był
w owej chwili pusty. Wiatr jesienny huczał w nagich konarach kasztanów zwisających nad murem,
garnął na kupę zeschłe, skurczone, ceglaste i żółte liście, strzępki zagryzmolonych papierów i miótł
je wirem pospołu ze śmieciami w róg dziedzińca. Jędrek oparł się plecami o ścianę, wyciągnął nogi, a
długie ręce zwiesił między kolanami tak bezwładnie, że prawie dotykały ziemi. Głowa jego opadła
na piersi. Zanadto niespodziewanie roztrącił go ten przypadek, zbyt szybko zdechły promienne
nadzieje. Trza się wynosić z izby, rzec panu Płoniewiczowi, że już nie będę, zabrać manatki,
książczęta i iść… W imaginacji rysował się przed nim obraz szosy nakrytej lotnym kurzem,
nieskończenie długi pas biały. Przez chwilę widział karczmę i słyszał jak w rzeczywistości krzyk
szynkarki:
— A czy aby kawaler skąd nie ucieka?… Po sołtysa, po sołtysa! Trzymaj, łapaj!
Wtedy zdusiła go taka wściekłość i taka rozpacz, że nie był w stanie tchu złapać. Wśród istnych
kurczów cierpienia paraliżujących rozum błąkała się przecież decyzja: — Nie pójdę tamtędy, nie
pójdę, nie pójdę!
To ujemne męstwo, wzmagając się, trzeźwiło go i ciągnęło na szafot rozumowań.
„Cóż będę robił na świecie, jeśli tamtędy nie pójdę? — myślał, patrząc pod nogi szklanymi oczyma.
— Gdzież ja się podzieję, co będę jadł? Na księdza?…”
Wszystkie konające iluzje niby wypuszczony z więzienia huragan rzuciły się na niego i przytłukły go
tysiącem kamieni. Zgarbił się jeszcze bardziej i zabity na duszy wlepił oczy w liść uschnięty. Wtem
uczuł, że przed nim ktoś stoi. Wrażenie to było tak dalece przykre, jakby mu ów garściami włosy
wydzierał.
Dźwignął wtedy dopiero głowę, gdy usłyszał, że do niego mówi. Obok starego kamienia zobaczył
nieznanego kolegę, który spoglądał nań przyjaźnie. Był to Marcin Borowicz, uczeń podówczas klasy
szóstej.
— Panie — mówił tamten — byłem na korytarzu i słyszałem, jak pana *wylewali*.
— Co powiadacie, panie? — zapytał Radek pod wpływem nieszczęścia wymawiając sylaby z
chłopska. Oczy miał bez żadnego wyrazu, przymknięte, szkliste, dolną wargę obwisłą.
— Uważasz pan — mówił żywo Borowicz — trzeba znaleźć do starego drogę przez *protegę*. To
jedyny środek. Nie masz pan w mieście jakich wpływowych znajomych?
— Nie, nie mam — odpowiedział Radek prędko i zwiesił głowę.
— Czekaj pan, ja pójdę do Zabielskiego i będę go *nabierał*…
Radek uniósł jeszcze głowy, ale tylko w tym celu, żeby się przekonać, czy nieznajomy już sobie
poszedł. Wciągnął go do swej mrocznej toni gnuśny bezwład, niby drzemanie, niby gorączka.
Siedział jak przedtem skulony aż do końca godziny. Nierychło usłyszał, że go znowu wołają. Zerwał
się na równe nogi i spostrzegł we drzwiach przedsionka inspektora i o dwa schody niżej stojącego
Borowicza. Ostatni z werwą coś prawił i gestykulował. Inspektor jeszcze raz zawołał na Jędrka, a gdy