mieszkają.
Z tej strony muru stała szopa i drwalnie wybudowane w sposób nadzwyczaj lekkomyślny. Tuż przy
szopie, pod samym murem, leżało kilka starych, opalonych i na pół zgniłych belek, o których
istnieniu ani właściciel, ani żaden złodziej zapewne nie pamiętał. Pokrzywy i osty usiłowały do cna
je zakryć.
Na tych balach, po otwarciu roku szkolnego, Marcinek przesiadywał całe odwieczerza,
*wykuwając* swoje uroki. Wielkie drzewa zarośli, stare wierzby o niezliczonej ilości gałązek,
wiszących nad ziemią, przypominały mu wieś, dom i matkę.
Uczył się pilnie, ze wzniosłą bezwzględnością, do której nie znalazło jeszcze dostępu ani zwątpienie,
ani nieufność, ani żadne wyrachowanie, ani szacherka.
Z historii świętej, czyli „Zakonu Bożego”, tłoczył sobie w pamięć wszystko — poczynając od nazwy
danego rozdziału aż do ostatniego w nim słowa. Siadał na belce, ujmował głowę w dłonie i
powtarzał głośno *zadane* — aż do skutku, aż do takiego stopnia doskonałości, że mu zasychało w
gardle i mąciło się w głowie. Inna rzecz była z arytmetyką i rosyjskim. W obudwu tych gałęziach
nauk trzeba było odbywać urok z korepetytorem, który mówił i objaśniał po rosyjsku, równie jak
pan Majewski w klasie.
Z tych wykładów Marcinek nie osiągał nie tylko żadnego zrozumienia rzeczy, ale owszem głupiał
coraz okropniej i męczył się coraz bardziej. Prawiono mu ciągle w domu i w szkole o liczbach z
nieskończoną ilością zer, polecano wykonywać z tymi wielkimi liczbami jakieś manipulacje, a
wykładano, jak to mówią, niby łopatą rzeczy tak łatwe i objaśniano to wszystko najlepiej,
najpoprawniej, czysto i wzorowo stawiając akcenty, a tymczasem Marcinek truchlał przychodząc do
niejasnej refleksji, że nie rozumie, co do niego mówią.
Wszelkie czytanie lekcji zadanych z rosyjskiego musiało się również odbywać w obecności
korepetytora, z uwagi na doskonałość akcentów.
Właściwie tedy na belkach wyuczał się Marcinek „Zakonu Bożego”, gdyż czwarty przedmiot, język
polski, nie nastręczał żadnych utrapień wskutek tego, że nic z tej dziedziny nie zadawano do uczenia
się w domu.
Korepetytor na stancji „Przepiórzycy”, pan Wiktor Alfons Pigwański, był uczniem klasy siódmej, a
zarazem gimnazjalnym i poniekąd, dzięki nieobecności innego, miejskim, ogólnoklerykowskim
poetą. Był to młodzieniec szczupły, mizerny, krostowaty, zawsze niedbale odziany i usiłujący
zapuścić długie włosy, bez względu na surowe kary szkolne. Wypalał niezmierną ilość papierosów i
wskutek tego zapewne przezywano go „Pytią” (dlaczego jednak zwano go także „żydówką” —
trudno dociec). „Pytia” uczył się dobrze, nie tak wszakże, jakby się tego można było spodziewać po
jego rzeczywistych zdolnościach.
— Pigwański… — mawiała do przyjaciółek „stara Przepiórzyca” — to głowa otwarta jak wielka
stodoła, ale cóż pani poczniesz, kiedy mu akurat poezyjka w łeb wjechała jak fura siana. Nic, tylko,
pani, siedzi i smaruje *wirsze*!
Poeta częstokroć zaniedbywał się umyślnie, zapominał o rzeczach, kajetach, książkach, ażeby
pozyskać przydomek roztargnionego, który mu niesłychanie przypadał do smaku. Bardzo często