Tak donosiła listownie rodzicom chłopca pani nauczycielowa.
W istocie Marcinek umiał już czytać (rzecz prosta — po rosyjsku), pisać dyktanda, robić zadaczki na
cztery działania i począł nawet ćwiczyć się w obu rozbiorach: etymologicznym i syntaktycznym.
Pan Wiechowski szczególniejszą uwagę zwracał na owe rozbiory. Codziennie o godzinie drugiej po
południu rozpoczynał z Marcinkiem lekcję. Chłopiec czytał jakiś urywek, później opowiadał treść
tego, co przeczytał, w sposób tak śmieszny i tak zabawnie barbarzyńskimi wyrazami, że samego
profesora rozweselała ta nauka.
Po *czytaniu* szły zaraz owe *rozbiory*, które gdyby mogły być do czegokolwiek przyrównane, to
chyba do upartego strugania mokrej osiczyny tępym kozikiem.
Istotną trudność stanowiła dla małego Borowicza — arytmetyka. Chłopczyna pojmował wcale
dobrze, choć niezbyt lotnie, ale kombinowanie jednoczesne arytmetycznego *kałkułu* i
wdzieranie się przemocą do tajemnic mowy rosyjskiej — było ciężarem zanadto wielkim na jego
siły.
W chwili kiedy zaczynał rzecz całą rozumieć, kiedy nawet uderzała go i cieszyła oczywistość
rachunku, wszystko mąciły — nazwy. Zamiast porwania umysłu chłopca zrozumiałym wykładem
działań arytmetycznych, zamiast ukazania mu samej rzeczy arytmetycznej, o którą w nauce
arytmeryki na pozór chodziło, pan Wiechowski całą usilność zmuszony był w to wkładać, żeby nie w
umysł, lecz w pamięć ucznia wrazić nazwy rozmaitych przedmiotów. Pierwsze kształcenie
inteligencji, ta piękna walka, to szacowne widowisko, ten zaiste wzniosły akt: uczenie się dziecka,
opanowywanie pojęć nieznanych przez umysł, który to czyni raz pierwszy — były w Owczarach
walką niezmierną, a często rzetelną i, co najgorsza, bezcelowo zadaną męczarnią.
Jeżeli mały Borowicz przypadkowo stracił wątek rozumowania, wówczas machinalnie powtarzał za
pedagogiem i nazwy, i kombinacje, i formuły. Naglony pytaniami, czy rozumie, czy pamięta, czy wie
dobrze — odpowiadał twierdząco, a na zagadnienia bezpośrednie odpowiadał zgadując.
Trafiały się dnie, że lekcje arytmetyki były dla niego od *a* do *z* niezrozumiałymi. Wtedy
owiewał go strach idący z półświadomego przeświadczenia, że kłamie, że nie uczy się chętnie, że
umyślnie martwi rodziców, że nie kocha ich wcale… Wówczas pot zimny występował mu na czoło, a
mózg oblepiała jakby skorupa zeschłego iłu.
Nauczyciel odszedł już był daleko, mówił o czym innym, zapytywał o co innego, a Marcinek,
przestępując z nogi na nogę i ściskając kolana, wysiłkiem gonił jakąś sfaję, która w poprzek drogi
jego rozumowania uwaliła się jak góra. Mózg jego nie był w stanie wykonywać dwu prac na raz,
toteż myślenie arytmetyczne musiało zejść na plan drugi ustępując miejsca ciągłym zapytaniom o
znaczenie wyrazów. Specjalny kunszt stanowiło dyktando rosyjskie. Pan Wiechowski codziennie
Marcinkowi powtarzał, że uczeń, który by na stronicy dyktanda zrobił trzy błędy, nie będzie przyjęty
do klasy wstępnej. Kandydat do owej klasy zaprzysiągł sobie w duszy, że nie popełni trzech błędów
na stronicy dyktanda. Usiłował nie robić ich wcale — z małym jednak skutkiem. Głowa mu od
myślenia pękała, czy w danym wypadku należy pisać jat' czy je, pamięć robiła ciężko i bezmyślnie, a
ponieważ pedagog nie mógł wskazać dostatecznych zasad pisania bez poprzedniego wyłożenia
gramatyki, więc biedny Marcin umieszczał na stronicy po trzydzieści, czterdzieści i więcej