— Ij! — odrzekła z jadowitym uśmiechem pani Wiechowska — nienasycona, proszę pana
dobrodzieja, to ja tam nie jestem. Czyż to jedno z drugim wyniosą te drobiazgi tyle, co byście
państwo dobrodziejostwo musieli dać korepetytorowi u siebie na wsi? Taki korepetytor, proszę
pana, dziś ledwo za trzydzieści rubli w *miesiąc* na wieś pojedzie, a chce mieć pokój osobny,
wszelkie wygody, wszelkie przyjemności, usługę… młodą, konia pod wierzch, chce się zabawić kiedy
niekiedy, chce świąt i wreszcie… co to mówić…
— Pani kochana wiesz — odrzekł szlachcic trochę szorstko — że dlatego do was dziecko oddaję, bo
mię na korepetytora nie stać. Rzeczywiście nie stać mię. Choćbym się nawet szarpnął i dał mu te
jakieś trzysta rubli, to nie mam w domu kąta, gdzie bym takiego guwernera ulokował. Pani kochana
może i wiesz, może nie wiesz, że u nas nie co dzień mięso na obiad, a z obcym człowiekiem w domu
trzeba by się było stawiać…
— Co to mówić, moja droga pani — rzekła pani Borowiczowa — przecie pan Wiechowski przygotuje
Marcinka do pierwszej klasy nie gorzej, a zapewne daleko lepiej niż najlepszy korepetytor, a u pani
będzie mu tak samo jak u matki. On sam wie, że trzeba się uczyć, trzeba zębami i pazurami!…
Mamusia kocha, mamusia bardzo kocha, ale to trudno, to trudno. On to zresztą wie, on pokaże, jaki
to z niego chłopiec i czy to słuszne, co o nim mówił pan Miętowicz, że on tylko beczeć umie. On
pokaże!
Istotnie w Marcinku niespokojne wybuchy uciszyły się i cała jego rozpacz niby na jakimś haku
zawisła. Spojrzał mężnie w oczy matki i dojrzawszy w kącikach tych oczu pod samymi powiekami
dwie łzy uśmiechnął się dziarsko.
— Widzi pani, widzi pani, oto mój syn, mój kochany syn! — mówiła teraz pani Borowiczowa
wypuszczając te łzy uwięzione mocą woli pod powiekami.
Ojciec przyciągnął go do siebie i głaskał po czuprynie, nie mogąc słowa wymówić. Tymczasem noc
zapadła. Wniesiono do pokoju lampę i pani nauczycielowa zaczęła nalewać herbatę. Około godziny
siódmej pan Borowicz wstał zza stołu. Jego lewy policzek drgał szybko, a usta uśmiechały się
smutno.
— No, Helenko, na nas pora… — rzekł do żony.
— O, cóż znowu? — wyszepleniła nauczycielowa — cóż znowu? Przecie na Gawronki w *kwadrans*
czasu sankami się prześliźnie…
— Tak, pani, ale teraz księżyca nie ma, zaspy duże, chłopak drogi nie zna, zresztą i na *państwa*
czas.
Pani Borowiczowa ułożyła tłumoczek z bielizną Marcina obok łóżka, na którym malec miał sypiać,
niepostrzeżenie wymacała ręką, czy siennik mu dobrze wypchano, następnie ucałowała go szybko,
pożegnała Wiechowskich i wsunąwszy jeszcze w rękę brudnej Małgośki dwa złote groszy
dwadzieścia wyszła na dwór i wsiadła na sanki. Również pośpiesznie mąż za nią wyszedł.
Nauczycielka trzymała młodego Borowicza za rękę, gdy konie ruszyły z miejsca, a pan Wiechowski
klepał go po ramieniu. Służąca trzymała wysoko lampę kuchenną. Gdy janczary odezwały się raz
pierwszy, podniosła światło wyżej i biały krąg jego padł na śnieg rozesłany dokoła. Wówczas
właśnie Marcinek spostrzegł, jak tył sanek z zarysami głów rodzicielskich przesunął się na ostatnią