Drzwi do tej izby zostały niezamknięte i Marcinek z trwożną ciekawością przypatrywał się i
przysłuchiwał procesowi egzaminowania. Stary nauczyciel w granatowym fraku chodził od drzwi do
okna, coś pod nosem mrucząc, a uczeń rozwiązywał na tablicy zadanie algebraiczne. Ujrzawszy
jakieś znaki i cyfry, których znaczenia wcale nie rozumiał, Marcinek ścierpł ze strachu i szepnął do
matki ze Å‚zami:
— Mama myśli, że ja zdam, kiedy ja tego wcale nie umiem!
— Ależ ciebie o to pytać nie będą… Widzisz przecie, że to uczeń z wyższej klasy odpowiada.
Swoją drogą Marcinek ze strachu nie ochłonął, a widok *iksów* i *igreków* bardziej jeszcze
powiększył ciężar, który malca jak stos gruzu przyciskał.
Nareszcie wyszli z kancelarii ostatni nauczyciele i wówczas pewna grupa osób, do której przyłączyła
się i pani Borowiczowa, wsunęła się do tego pokoju. Był on długi, ciemny, z jednym oknem, którego
dolna rama znajdowała się na równi z brukiem podwórza. Siedział tam tyłem do drzwi zwrócony
sekretarz szkoły.
Przybyli dosyć długo stali u drzwi, nie śmiejąc zaczepić sekretarza pogrążonego w pracy. Nareszcie
ktoś chrząknął. Urzędnik obejrzał się i spytał zebranych, czego sobie życzą. Obywatel ziemski, który
przywiózł do szkół dwu chłopców aż z drugiego końca sąsiedniej guberni, wyłożył językiem z
kiepska-rosyjskim prośbę o podanie jakiejś wskazówki co do dnia egzaminów.
— Nic panu nie mogę powiedzieć — odrzekł sekretarz — gdyż nic nie wiem. Wszystko zależy od
nauczyciela wykładającego w klasie wstępnej, pana Majewskiego, jeżeli o egzamina do wstępnej
panu idzie. Przypuszczam, że w tym jeszcze tygodniu.
— W tym tygodniu… — zamruczał szlachcic, który już osiem dni był poza swym folwarkiem.
— Tak sądzę… — rzekł sekretarz i zaczął natychmiast wycierać gumą, w drzewo oprawioną, jakiś
błąd w swych papierach.
Szlachcic zwrócił się do osoby najbliżej przy nim stojącej, niby to jej wyjaśniając odpowiedź, a
właściwie w oczekiwaniu, że urzędnik jeszcze coś powie. Ten wszakże nie tylko nic nie powiedział,
ale się nadto spojrzał z wyrazem niecierpliwości.
Wówczas cała gromada opuściła kancelarię. Smutek jeszcze większy ogarnął Marcina i jego matkę,
gdy się znaleźli na ulicy. Niepokój oczekiwania nie ustał, a wzmogło się znużenie. Chłopiec od chwili
przyjazdu do tego miasta był smutny. Męczyła go i dławiła spiekota miejska, bruk palił i wykręcał
mu nogi, widok murów, a brak horyzontu sprawiał mu przykrość bez nazwy, co mimo nieustannych
westchnień nie mogła wyrwać się z piersi. Wszystko w tym mieście było inne niż na wsi, było dla
niego zimne i szorstkie, traktowało go nie jak dziecko. Drzewa stojące gdzieniegdzie obok
chodników, małe drzewa, ujęte w żelazne okratowania jak kajdaniarze, napawały go boleścią, czuł
taki brak miękkiej murawy, że ze łzami poglądał na jej ździebełka wegetujące między kamieniami
bruku, a jedyną ulgę i pociechę znajdował w spoglądaniu na niebo, które jedno było takie samo jak
w Gawronkach i które jedno jak wierny przyjaciel szło za nim wszędzie, dokądkolwiek się skierował.
Wprost z gimnazjum powrócili do hotelu i zamknęli się w swoim numerze. Zajazd mieścił się w
jednej z brudniejszych ulic miasta. Z bramy w piętrowym froncie domostwa wchodziło się tam na
mało co szersze od niej podwórze, wybrukowane takimi bulwami kamiennymi, jakby ta robota