bramy głównej wysuwał się z głębi dziedzińca gmach fundamentalny, a raczej ściana jego, bardzo
wysoka i naga. Tu i owdzie tkwiły w niej okna, znacznie później wmurowane. Stary tynk muru,
obleczony niegdyś w zewnętrzną farbę, poobrywał się, spadł na ziemię i leżał tam z wolna
unicestwiany przez deszcze. Wątpliwa, żółtaworóżowa barwa miejsc jeszcze trwających zamokła i
wynikały tam przeróżne mapy, zygzaki, dziwaczne kształty i wierne symbole. Przypominały one
rozmaite zjawiska tego padołu, jakby dla stwierdzenia myśli Schellinga, że natura, zdążając ku
wiekuistej refleksji, zawsze wraca do raz już utworzonych, a gdzie indziej tkwiących postaci bytu.
W tej oficynie mieszkali na piąterku rodzice Mariana Gontali, ósmoklasisty, jednego z kolegów
Borowicza. Ojciec „Mańka” był nieznacznym urzędnikiem Izby Skarbowej. Mieszkanie Gontalów
składało się z trzech małych, wilgotnych izdebek i kuchni. Mieściły się tam dzieci, jakaś ciotka
Matylda z ogromnymi kuframi, staruszka babka. Maniek z dwoma braćmi uczęszczającymi do
niższych klas gimnazjalnych mieszkał na górce. Od klasy piątej, jak większość niezamożnej
młodzieży klerykowskiej, całkowite utrzymanie swoje opłacał korepetycjami. Dawał ich dużo i
pomimo bardzo niskiego wynagrodzenia zarabiał tyle, że mógł dopomagać familii w jej ciężkim
życiu.
„Górka” mieściła się na strychu. Były tam ongi jakieś suszarnie. Całe poddasze zawalone było
starymi deskami i krokwiami, toteż właściciel domu bez wielkiego gniewu dał się nakłonić do
przeforsztowania dwiema ścianami dużej, istniejącej już zagrody, wybicia w murze okienka, a drzwi
w przepierzeniu. Tym porządkiem wyrosła na strychu odosobniona stancyjka. Gontala junior za
własne pieniądze ozdobił mieszkanie piecykiem żelaznym, od którego rura, zgięta w kształcie
bagnetu, wychodziła na świat boży przez otwór wycięty w szybie. Żeby się dostać na górkę, trzeba
było drapać się z sionki bocznej po schodeczkach kuchennych, bardzo stromych, przebywać całą
długość strychu, między istnym lasem belek i krokwi.
W zamian za te trudy dostępu otwierał się przed gościem z okna izby daleki widok na jedno z
przedmieść Klerykowa, na pola, łąki, wzgórza i sine lasy. Tuż przy domu widziało się stamtąd
rozległy ogród, parkan na podmurowaniu, wiszący nad rzeką, i pewne w nim miejsce, zwane przez
gości odwiedzających górkę „dziurą Efialtesa”. W kącie sadu, gdzie drewniany parkan stykał się z
murem, pewna deska przybita do górnego przęsła, jak wszystkie, bretnalem, u dołu przegniła
daleko poza gwóźdź spajający ją z belką dolną i chadzała swobodnie na górnym punkcie oparcia,
dając się łatwo uchylać w prawo i w lewo. Idąc kilka kroków w bok po murku od „dziury Efialtesa”
znajdowało się gruby dyl leżący nad rzeką, po którym z łatwością można było przebywać suchą nogą
melancholijne fale topieli. Brzegiem kanału, a dalej na ukos od niego w górę, biegła między
parkanami ku przedmieściu, zamieszkałemu niemal wyłącznie przez Żydów, uliczka tak strasznie
błotnista i ubrudzona, że wszelkie jestestwo ochrzczone mogło ją zgruntować tylko w zupełnie
wiarygodnych, nieprzemakalnych i bardzo wysokich cholewach. Jedynie ósmoklasiści umieli
tamtędy skakać po im tylko wiadomych głazach i wzgórkach do Ponte Rialto, przebywać go wśród
najgłębszej ciemności i omackiem znajdywać „dziurę Efialtesa”.
Wędrowali tym szlakiem wszyscy, a najczęściej: Zygier, Borowicz, Walecki, Pieprzojad i
siódmoklasista — Andrzej Radek. Gdy Gontala wracał ze swych *korep* o godzinie dziewiątej,