stanowczością bezwzględną. W „serwantce” pełnej niegdyś różnych cacek pamiątkowych, szyby
„ktoś” powybijał, a ze sprzęcików nie zostawił ani jednego. Nie lepiej było przed domem. Obok
ganku, gdzie za życia nieboszczki było mnóstwo klombów z kwiatami tak pięknymi, że o nich
mówiono w całej okolicy — nie było nie tylko kwiatów, ale nawet klombów. Prosięta rozkopały cały
ogród kwiatowy, krowy i źrebięta porozwalały tu i owdzie sztachety… Tylko bujna rezeda
zasiewająca się sama naokół pachniała mocno jak dawniej i ten jej zapach przywitał Marcina niby
wspomnienie matki, kiedy przybywszy na wakacje stanął w oknie wieczorem.
Był to koniec czerwca, czas sianokosu. Zaraz nazajutrz o świcie starszy pan zbudził Marcinka i kazał
mu iść na łąki do „pilnowania” kosiarzy. Kiedy zaś panicz, przybrany w buty z długimi cholewami i
stary „cywilny” kapelusz, miał wyjść z domu, ojciec założył mu na ramię dubeltówkę i torbę
myśliwską pełną śrutu, prochu, kapiszonów i pakuł. Marcinek rzucił się do rąk ojcowskich:
dotychczas wolno mu było nosić tę dubeltówkę, ale tylko wtedy, gdy nie była nabita — i czasami
trafiać do celu.
— A przecie nie wystrzelaj mi wszystkich kaczek, niechże choć z jedna pozostanie na mój strzał… —
rzekł starszy pan, kiedy już Marcinek zbiegł ze wzgórza ogrodowego dążąc na groblę.
Tuż za ogrodem rozciągał się duży staw zarosły grzybieniem, tatarakiem, wysokimi sitami i rokiciną.
Do stawu wpływała rzeka jak długi wąż, licznymi zakrętami wijąca się przez łąki. Ze wzgórz
otaczających płynęły do niej potoki, a obok każdego z nich kwitły rozkoszne dolinki, pełne bujnych
brzóz, malin, tarniny, jeżyn, traw sięgających do pasa i kwiatów najcudniejszych na ziemi. W
pewnych miejscach strumień ginął zupełnie w głębi krzewów i słychać było tylko cichy szmer jego,
podobny do wesołego śmiechu istoty żywej i pełnej szczęścia. Trzeba było rozgarnąć mokre
gałęzie, ażeby dojrzeć czystą strugę, po której dnie pełzały duże, czarne raki.
Gdy Marcinek biegł nad stawem, dopiero wstawały z wody mgły nocne. Po prawej ręce snuła się
polna droga pod górę i widać ją było daleko między jałowcami. Obok zieleniły się młode owsy,
upstrzone kępami o bujniejszych, prawie czarnych ździebłach, które wystrzeliły z miejsc
ugnojonych sowiciej — w oddali stała duża, złota niwa pszenicy. Na łąkach lśniła się biała rosa.
Słychać już było stamtąd poklepywania kos i echa rozmów. We mgle nakrywającej wodę plusnęły
nagle i zerwały się cztery dzikie kaczki, jak duże plamy czarne ukazały się na różowym niebie i
szybowały w przestrzeni, podobne do rozciągniętych krzyżów. Marcinowi serce bić zaczęło i
namiętność myśliwska ogarnęła całą jego duszę. Pragnąc wywdzięczyć się ojcu za pozwolenie
korzystania z broni usiłował sumiennie wypełniać obowiązki dozorcy nad kosiarzami. Za najbliższym
zakrętem rzeki ukazał się szereg chłopów w koszulach, idących jeden za drugim. Każdy z nich
przychylał się z lekka i zabierał kosą spory plac bujnej trawy. Grube mokre pokosy leżały na
podobieństwo zoranych zagonów wzdłuż obnażonego gruntu łąki. Kiedy niekiedy któryś z kosiarzy
zatrzymywał się, wydobywał osełkę z drewnianego kubła przyczepionego z tyłu do paska i
obtarłszy kosę trawą, ostrzył ją zgrabnie. Wszyscy robotnicy byli tyłem zwróceni do ścieżki, po
której szedł Marcinek, i nie dostrzegli go wcale. Dopiero gdy ich pozdrowił głosem dosyć
nieśmiałym, obejrzeli się i odpowiedzieli chórem:
— Na wieki… A dyć to paniczek Marcin…