mu staruszka.
— Ja za to pójdę, panie radco — wtrącił się do rozmowy Borowicz.
— Ty pójdziesz? A ty tam po co? Radzę ci jak ojciec: gryź lepiej Alwara…
— Jakiego Alwara?…
— O, on tam będzie niezbędny wśród Moskali jak pies w kręgielni! Rzeczywiście, niech idzie! —
ozwała się zza portiery panna Konstancja, która do piątoklasistów miała zwyczaj przemawiać w
trzeciej osobie.
— Za pozwoleniem… — przerwał radca, stając w pół drogi. — Jeżeli z tej beczki rozpoczynamy, to
sprawa całkowicie inna. Czy teatr moskiewski, jak się waćpannie wyrażać podoba, czy teatr polski,
to jest zupełnie ta sama strata pieniędzy. Wszakże gdy władza to urządza, gdy życzy sobie, ażebyś
tam był, i na ten krok twój spoglądać będzie okiem życzliwym, a z drugiej strony gdy zastarzały
szowinizm poduszcza cię do krnąbrnego uporu, do trwania w jakiejś paskudnej nienawiści, to radzę
ci, a nawet rozkazuję — idź na tę hecę, chciałem powiedzieć — na to widowisko!
Staruszka Przepiórkowska, szybko robiąc skarpetkę na drutach, kilkakroć ruszyła dużymi wargami,
uśmiechnęła się kwaśno, a wreszcie rzekła:
— Ja tam nie wiem… Pewno, że to tak… Ale po cóż ty, Marcinek, wydawać będziesz pieniądze? Co ci
z takiego teatru przyjdzie?…
— Powinien iść, powinien! Ma święty obowiązek nie tylko względem własnej przyszłości, ale nadto
względem nas wszystkich.
— Względem nas wszystkich… — szydziła demonicznie panna Konstancja schowana w tajemniczych
głębiach za przepierzeniem.
— Tak mówię i powtarzam! Należy raz przecie wyrwać ze siebie korzenie odwiecznej…
Marcinek nie słuchał dalszego ciągu tyrad starego urzędnika, gdyż miał jakąś pilną robotę.
Somonowicz trafił mu do przekonania i utwierdził go w powziętym zamiarze. Teraz piątoklasista
miał w zapasie całą sumę wyrażeń, których mógłby użyć w razie jakiejś sprzeczki z kolegami na
temat widowiska. W dniu przedstawienia udał się do sali teatralnej, starej jak miasto Kleryków i tak
odrapanej, jak gdyby nie była dziełem rąk ludzkich, ale raczej utworem nawałnic, wichrów i
kataklizmów. Zgromadzeni tam już byli *ludzie ruscy*. W brudnych lożach siedziały wystrojone
damy, po większej części o tyle „ruskie”, że były żonami twórców w Klerykowie *ruskiego dzieła*,
na całym parterze połyskiwały szlify, dźwięczały ostrogi, stukały szable. W kilku głównych lożach
siedzieli optymaci i familie optymatów, między innymi dyrektor, inspektor i ważniejsze figury
gimnazjum. Zanim podniesiono kurtynę, w sali brzmiał gwar dosyć głośny.
Marcinek, znalazłszy się w towarzystwie kilku zaledwie współkolegów z różnych klas na „stojącym”
parterze, doznał szczególnego uczucia. Był to niepokój cudzoziemca, który wysiada nagle z wagonu,
mija ulice obcego miasta i nie może dokładnie wyróżnić tego, co widzi, od snu spłoszonego przed
chwilą. Wrażenie to wzrosło, gdy podniesiono kurtynę. Niewielka scena klerykowskiego teatru była
dla młodego chłopca jak gdyby otworem, przez który widać było daleki, obcy kraj, lud, zwyczaje,
codzienne życie i zabawne w nim wydarzenia. Intryga farsy, odgrywanej z talentem, wcale go nie
zajmowała i nie weseliła, lecz owszem pogrążała w jakiś smutek szczególny. Umiał dobrze mówić po