przyszwy i obcasy Jędrek wyczyścił starannie szuwaksem własnego wyrobu, spreparowanym z
odrobiny mleka i miałko utłuczonego węgla. Kiepski to był *szuwaks*; but nie miał *glancu* i
okrutna żółcizna świeciła spod czernidła, osobliwie w szparach między podeszwą i przyszwą.
Pragnąc nadać im jaką taką formę, musiał Jędrek wewnątrz kłaść duże wiechcie słomiane i zawijać
nogę w spore onuce. Przyszwy dzięki temu na oko zdawały się węższymi, ale za to nogi bolały nad
wyraz, osobliwie w drodze. Drelichowe spodnie kryły obrzydłe cholewy. Mundur Radka był kiepski,
przerobiony z kapoty ufarbowanej na granatowo. Zamiast srebrnego galonka na kołnierzu przyszyta
była najzwyczajniejsza bawełniana tasiemka po dwa grosze łokieć. Płaskie guziki tego uniformu
były powycierane i nie miały srebrnego blasku.
Tylko palmy i litery P.P. (Progimnazjum Pyrzogłowskie) błyszczały na słońcu. Tornister odparzał
srodze plecy wędrowca, mieściły się w nim bowiem wszystkie gramatyki, podręczniki algebry i
geometrii, dzieła Cezara i Ksenofonta, Słowiesnost' i *lezesztyki* niemieckie. Oprawa każdej z tych
książek była starannie zawinięta w papier, a wszystkie kajety w porządku. Już tak drugi dzień Jędrek
dymał spod samych Pyrzogłów w stronę Klerykowa. Noc go zaskoczyła w okolicy pustej, wsi naokół
nigdzie widać nie było, przespał się tedy w stercie pod lasem, zmarzł dosyć dobrze nad ranem i
szedł drugiego dnia ostro zaraz od świtu. Przed południem trafiła się przy drodze wielka, stara
karczma, zaszedł tedy do niej dla wypoczynku. Na pytanie, co by zjeść można, odpowiedziano mu,
że nie ma nic innego prócz bułek i piwa. Kazał sobie przynieść pięć bułek i kwartę piwa. Bułki były
stare i twarde jak rzemień, a piwo nosiło pseudonim „drozdowskiego” prawdopodobnie dla tej
racji, że miało smak kwaśnego soporu z ogórków, a temperaturę kałuży na gościńcu w dzień upalny.
Jędrek wyjął z tornistra osełkę masła zawiniętą w czystą szmatę, krajał bułki nożykiem, smarował je
masłem, zapijał „drozdowskim” i spoczywał w chłodzie izby. Naprzeciwko niego siedziała
gospodyni. Zza balasów szynkwasu widać było tylko jej tłustą czy obrzękłą twarz, podwiązaną
chustkami. Złe oczy tej baby świeciły się jak węgle i badawczo w podróżnego wpijały.
— Skądże to kawaler? — rzekła nareszcie — wolno spytać?…
— Z daleka, moja pani — rzekł Radek niekontent wcale z indagacji.
Szynkarka przysunęła sobie lepiej rynkę z duszoną kiełbasą, odetchnęła gniewnie i rzekła:
— Z daleka? *Uczyń* i sam idzie *piechtą*? Cóż to znowu za moda!
Jędrek zaczerwienił się i zmieszał niepomału.
— Idę — rzekł — do Klerykowa. Skończyłem cztery klasy w Pyrzogłowach, a teraz chcę się dostać
jako do piątej…
— Widzicie… A i cóż to rodzice nie mogli odesłać *kuniamy*, nie żeby zaś piechotą *rypać* tyli
świat? Przecie od nas do Pyrzogłowów — a bo ja wiem — będzie pewnie osiem mil z *ogunem*.
Cóż ta za rodzic, i taki musi być bez honoru, żeby zaś…
— Ja nie mam rodziców — skłamał Radek na poczekaniu i ze złością krajał swoje sczerstwiałe bułki.
— No, to krewni przecie jacyś muszą być u Boga Ojca?
— Daleko stąd jeszcze do Klerykowa? — zapytał, pragnąc uciąć wszelkie pytania.
— Do Klerykowa? Ho ho!… Do Klerykowa, mój panie, to jest po naszemu siedem mil — i oha. W
jeden dzień nie zajdzie, choćby zaś nie wiem jak szedł…