dalekie, duże okna świecące w ciemności.
Przede wsią, w pustce na wzgórzu stała drewniana kapliczka, spróchniała już zupełnie od przyciesi
aż do żelaznego kogutka na szczycie dachu.
Dokoła tej staruszki rosły bujne bzy z ogromnymi kiściami pachnących kwiatów.
Marcinek szybko skoczył ku kapliczce, wspiął się na płot i ułamał ogromny pęk kwitnących gałęzi.
Wózek oddalił się i zbliżał już do wioski. Chłopiec rzucił się pędem po równej już tam drodze,
strząsając rosę z kwiatów i zziajany cały ten pęk rozkwitły rzucił matce na kolana.
Nie miała serca wymawiać mu, że obrabował biedną, starą kapliczkę.
Mokre kwiateczki odrywały się, spadały wraz z kroplami rosy i lgnęły do jej palców, a duszny zapach
tak dziwnie ją upajał…
VII
Otrzymawszy promocję do klasy pierwszej Marcinek się zaniedbał, a z dawnej jego pracowitości
niewiele pozostało. W jesieni uczył się jeszcze jako tako, ale około Bożego Narodzenia uprawiał
*wykpiwankę* zarówno przed korepetytorem, jak i w klasie. Wszyscy mniej teraz uwagi na niego
zwracali i on czuł na sobie mniej obowiązków.
Pani Borowiczowa zmarła była w lecie owego roku. Marcinek początkowo nie odczuł tej straty. Na
pogrzebie zmuszał się do płaczu i przybierał miny efektowne, wrzeszczał i usiłował rzucić się za
trumną do jamy mogilnej, wiedząc ze słuchu, że to pasuje, i przeczuwając, że to jeszcze go bardziej
w tym dniu wyróżni. Z pogrzebu zabrał go ojciec do Gawronek. Dom był w nieładzie. Największy
pokój, gdzie jeszcze tak niedawno stała trumna, cuchnął zgnilizną i kopciem świec. Pan Borowicz
pociągnął Marcinka do sąsiedniego, który był sypialnią nieboszczki. Panował tam jeszcze większy
nieład. Łóżko było nieprzykryte, prześcieradło i kołdra leżały na ziemi, w drewnianej kraszuarce
więcej było plwocin niż piasku. Pan Borowicz usiadł pod oknem i, zdawało się, słuchał, jak haczyki
okna monotonnie stukają w ramę, jak wiatr dzwoni po szybach… Marcinek wpatrzył się w
opustoszałe łóżko i wtedy poczuł, że mu matka umarła.
Był to koniec wakacji. Zaraz potem życie szkolne całkowicie go pochłonęło. Czasami, w chwilach
nieszczęść i katastrof, budziło się w nim owo zdumienie, jakiego doznał w pustym pokoju
matczynym — i wtedy czuł w sercu wielką i nieopisaną sierocą boleść. Kiedy w trwogach i
rozpaczach biegł do matki, do jedynej swojej ucieczki, stawał mu w oczach tamten pokój głuchy i
oniemiały… Ojciec, zapracowany na swym folwarku z podwójną teraz energią, bo sam musiał
doglądać gospodarstwa kobiecego, mało się chłopcem zajmował. Dbał o to przede wszystkim, żeby
wyciągnąć grosz na wpis, na stancję i książki. Marcin nie miał już teraz ani wykwintniejszej bielizny,
ani przysmaków. Nikt już teraz nie dzielił tak namiętnie jego tryumfów szkolnych ani opłakiwał
niepowodzeń, ani zachęcał do nowych wysiłków. Ojciec dowiadywał się o to jedynie, czy nie ma
*dwójek* i *pałek*, a reszta mało go interesowała. Toteż chłopcu świat opustoszał, zagasło nad
nim słońce i nastał jakby po dniu promiennym wieczór zimny i nielitościwy.
W owym czasie Marcinek zawarł ścisłe pobratymstwo z pewnym „Wilczkiem”. Był to drugoroczny
pierwszak, syn bogatej lichwiarki, pani Wilczkowickiej, jedynak, pieszczoch i łobuz niesłychany.
Umiał on wszelkie przeszpiegi, znał na pamięć usposobienie każdego z profesorów i na tej