Jednakże zimową porą, gdy roboty było mniej, a obrok wymierzano regularnie, gniada odzyskiwała
cechy swej rasy. Wówczas, zbliżając się w niedzielę do kościoła, niejednokrotnie musiał pan
Borowicz strofować Jędrka furmana:
— Trzymaj no konie, cymbale, nie gap się! Jeszcze poniosą i w rów gdzie wywalą…
Klacz była zła, nikomu do siebie przystępu nie pozwalająca; nawet swego furmana nie wahała się
przy okazji chwycić zębami albo trzepnąć kopytem.
Pomimo to lubiono ją. Lubiono ją przez chełpliwość za przymioty, dzięki którym klacz odrabiająca
najcięższe fornalskie powinności, istną końską pańszczyznę, mogła w potrzebie obstać za najlepszą
cugową. Miała zresztą kilka pięknych źrebiąt, a te wyratowały pana Borowicza z niejednego
ciężkiego kłopotu, gdy je w kwiecie lat końskich na jarmark wyprowadzono.
— A to tak było… — zaczął Jędrek. — Z soboty na niedzielę, będzie ze cztery tygodnie temu,
poszlimy z Wincentym spać… zwyczajnie w stajni. Spać duszno z koniami, to my otwarli drzwi, tylko
my *śtangę* założyli. Sam-em śrubę zakręcił *na fest*, klucz-em pod żłób cisnął i układłem się. Oni
ta tylko głowę przytkną do słomy, już ci po nich…
— A ty, toś znowu czujny nadzwyczajnie! — wtrąciła pani Borowiczowa.
— E… bo mnie, proszę pani, jedna baba urzekła w Trzebicach, żebym niby do spania był taki chytry…
A no i pospalimy się. Ledwie świt, jak ci mię ten Wincenty wyrżną w łeb trepem! — „Gdzie kobyła?”
— powiadają. Ja spojrzę: *śtanga* wisi, gniadej nie ma. Pod progiem my spali — jakże on ta
wyszedł, mój Jezus kochany? Dopiero to jest machenik! *Łabas* my za *śtangę*, a tu przerżnięta
jak mydło. Powiadają, że ma taką piłeczkę cienką, ale to głupiemu powiedzieć, żeby kto żelazo piłką
urżnął. Musi para mieć włos z żydowskiego trupa i tym tak rznie. Wylecielimy na świat… Przed
stajnią widać było ślad do stawu. Skoczyli my do stawu. Poszedł we wodę! My na drugi brzeg ku
Cieplakom — nie ma nigdzie! Rosa bielusienieczka stała na łąkach, a śladu ani — ani! Dopiero oni
powiadają, że może brzegiem stawu się wziął, a potem wjechał w rzekę. Polecielimy i tam, ale nie
było nic, i pokój. Pan wstał, ludzie się zeszli, gwar, krzyk, ale śladu nikt wypatrzeć nie mógł. Jak
słońce przygrzało, rosa zginęła, to tam już nie było o czym gadać. Sobieraj powiadali, że był gdzieś
ślad na smugu, ale kto ich wie. Oni zawsze muszą wszystko gębą rozpowiedzieć, co im do łba
przyjdzie. Poszli ludzie do kościoła, dobrodziej opublikował z ambony, że tak i tak: kobyłę ukradli u
pana na Gawronkach, a kto by zaś wiedział, żeby zaraz znać dawał; ale gwaru tylko z tego było dosyć
przed kościołem po sumie, a nikt nie mógł nawet wziąć na rozum, w którą stronę złodziej pojechał.
Pan to się tak zafrasował, co o kęs… Mnie pan wyprał, ale co ja krzyw, kiedy my spali? Obiadu pan
nie jadł, tylko chodził po polach, pani to samo poszła — i tak do wieczora. Ja pojechałem na siwym
pod Wybrankową, Wincenty poszli ze Stasińskim do Dolnej, ale my z niczym wrócili na wieczór. Po
kolacji siedzielimy tak wszyscy przede drzwiami. Cicho się stało, tylko żabska rechotały jak muzyka.
Wtem jakoś mi się zdało, że kobyła rży… Zerwałem się, aże mię ognie przeszły. Słyszę, a tu daleko,
daleko spod lasu — drugi raz. Jak ja pójdę z nogi za staw! Miesiąc wszedł, nie przymierzając jak
teraz, widno było na rosie het, het… Stanąłem pod krzyżem, na góreczce. Słucham, słucham, a tu
znowu rży… Patrzę niedługo, a tu rwie łąkami z tamtej strony stawu galop, ale tak, co ino-ino… Bez
płot na pastewniku to wraz *trzunęła* jak bez próg. Przyleciała pode wrota. Mój Jezus kochany!