Częste rewizje, a szczególniej nagłe a niespodziewane wizyty, trwoga oczekiwania, niepokój, że
ktoś podsłuchuje, źle oddziaływały na umoralnianą młodzież pod rozmaitymi względami. Pobyt w
szkole był dla wszystkich mieszkających na stancjach pobytem w więzieniu. Mały obywatel rzucając
rano pierwsze spojrzenie mógł już się spotkać z badawczym okiem Mieszoczkina, pół dnia miał na
sobie wzrok, a dokoła swej osoby słuch kilku naraz Mieszoczkinów, Majewskich, Zabielskich itd. Po
południu czekał ciągle na ich zjawienie się, a nawet w nocy mógł być zbudzony z marzeń o polach,
kwiatach, ptakach, rodzicach kochających, krewnych i znajomych, którzy jakby na złość
Mieszoczkinowi wszyscy mówili zakazanym językiem polskim — i nagle znowu nad sobą ujrzeć oczy
przeklęte, które zdawały się podpatrywać słodkie sny z zamiarem szczegółowego ich opisania we
właściwej rubryce, pod odpowiednim numerem.
Cały arsenał sposobów i zaprowadzony system pilnowania do ostatecznych granic posunęły rozdział
między nauczycielami i uczniami. Co prawda — to nigdy w Klerykowie zbyt wielkiej harmonii między
„ciałem pedagogicznym” a gromadą uczniów nie było i zawsze te dwie gromady stanowiły dwa
obozy, obozy wyraźnie walczące ze sobą, nieraz przy użyciu przebiegłości, podstępu, a nawet
zupełnie łajdackiej zdrady. Areną tych zapasów do chwili przybycia dyrektora Kriestoobriadnikowa i
jego pomocników była szkoła z jej klasami, korytarzami i dziedzińcem. Przybysze rozszerzyli
horyzont tak daleko, że wzrok dziecięcy nie widział literalnie miejsca, gdzie by tej walki nie było. W
zaprowadzonym systemie strzeżenia uczniowie byli z natury rzeczy, z predestynacji niejako,
istotami, które należało śledzić, podglądać, ścigać, łapać i badać. Ponieważ jednak patriotyczna
gorliwość śledzących przede wszystkim zwracała uwagę na przestępstwa natury nie tyle moralnej,
ile politycznej, więc też cała zwyczajna walka uczniów z nauczycielami przybierała stopniowo cechę
głuchego politycznego sporu.
Nauczyciele Polacy w epoce przedkriestoobriadnikowskiej czasami, już to ulegając wrodzonemu
temperamentowi, już kierując się poczuciem ukrytym w dziewięćdziesiątej dziewiątej komóreczce
oportunistycznego serca, czynili pewne kroki, może nawet przedsiębrali pewne środki celem
złagodzenia fatalnej wojny obozów. Trzeba wyznać, że te maleńkie uczynki i lękliwe półwyrazy
wywierały wrażenie. Prawie każde z tych słów było jak biblijne ziarno upadające na bujną rolę. Z
nastaniem nowej ery wszystkie mosty zostały spalone i znajomości zerwane. Miny nauczycieli
oportunistów mówiły wyraźnie: liczcie, o młodzieńcy, na siebie tylko, róbcie, co wam się żywnie
podoba, albowiem my strzec musimy naszych posad niby oka w głowie.
I tak się stało.
Dyrektor Kriestoobriadnikow wraz z inspektorem Zabielskim była to para polityków
nietuzinkowych. Ani pierwszy, ani drugi nie wszczynał grubiańskich awantur z rodzicami i nie
prześladował uczniów. Jeżeli tych ostatnich łapano za pomocą groźnego aparatu, to nie w tym
jednak celu, ażeby wymierzać tyrańskie kary. Winę zawsze darowywano, a gdy trzeba było ukarać
— czyniono to w sposób tak wyrozumiały, taką okazywano pobłażliwość, ażeby młodzian nie czuł
na sobie tyrańskiego bicza, lecz miłującą rękę ojca. W razach kiedy zdarzał się spór między uczniem i
nauczycielem Polakiem, dyrektor i inspektor stawali zawsze i bezwarunkowo po stronie ucznia,
zmniejszali winę, a gdy niepodobna było inaczej, wypraszali u nauczyciela Polaka odpuszczenie kary.