zgrzybiałych, ale i chlubą…
Ten wyraz „chlubą” wymówiła ze szczególnym namaszczeniem.
— A, naturalna rzecz! — zakończył nauczyciel, zwracając się do pana Borowicza z takim wyrazem
twarzy, jakby pytał: „No, a może by tak kieliszeczek *szpagaterii*?”
— Czymkolwiek Marcinek zostanie — mówiła nauczycielka coraz płynniej, brnąc po śniegu do sieni,
a stamtąd wprowadzając gości do mieszkania — czy to obywatelem ziemskim, czyli też kapłanem,
czy sekretarzem gminnym albo oficerem — zawsze powinien to mieć przede wszystkim na uwadze,
że ma być chlubą swej familii. Nie wiem, jaki o tej sprawie sąd mają państwo dobrodziejostwo, co
się zaś mnie tyczy, to jest to moje święte przeświadczenie…
„Znowu tą chlubą…” — ze znużeniem myślał kandydat na stanowisko tak podwyższone wśród całej
familii. Ponieważ zaś przed chwilą wyraźnie słyszał, że może być oficerem, a jednocześnie patrzał w
oczy matki, zamglone niewymowną miłością i łzami, opuściła go tedy naprężona uwaga, z jaką
wsłuchiwał się w mowę nauczycielki, i począł z całą swobodą myśleć o błyszczących szlifach i
dzwoniących ostrogach. Byłby nawet przysiągł w owej chwili, że ostrogi i szlify są ową nieznaną
chlubą.
Pokoik, do którego wprowadzono przybyłych, miał niesłychanie małe wymiary i zastawiony był
mnóstwem gratów. Jeden kąt zajmowało wielkie łóżko, drugi kąt piec kolosalnych rozmiarów, trzeci
znowu łóżko; na środku stała kanapa i okrągły stolik z jesionowego drzewa, pokrajany
najwidoczniej *kozikami* i porysowany jakimś narzędziem tępym a zębatym. Na ścianach wisiały tu
i ówdzie litografie wyobrażające świętych i święte. Przy drzwiach prowadzących do izby szkolnej
zawieszony był na sznurku duży kalendarz w zielonej okładce, a na nim rzemienna pięciopalczasta
dyscyplina z trzonkiem do złudzenia naśladującym sarnią nóżkę. Właśnie w owej chwili, kiedy
Marcinowi troiła się po głowie chluba w kształcie szlif ułańskich, wzrok jego padł na okropny
instrument…
— No, i jakże tam, hę? — zapytał nauczyciel, wyciągając chudą i kościstą rękę w kierunku czupryny
Marcina z takim gestem, jakiego używał zwykle felczer Lejbuś, kiedy się do strzyżenia „pod włos”
zabierał. Jednocześnie przejęły malca dwa dreszcze: na widok dyscypliny i tej okrutnej, chudej łapy.
Westchnął z głębi piersi w taki sposób, że tego aktu nikt nie widział, nawet matka, i poddał
spokojnie głowę jakiejś dziwnej pieszczocie nauczyciela, która przypominała rozcieranie świeżo
nabitego guza. Straszna rezygnacja, do której zmuszał się całym wysiłkiem woli, skupiła się w
cichych myślach:
„Mama mię tu zostawi samego… on mię z początku będzie brał za głowę… o, tak… a potem…”
Później z odwagą, która była trudnym do zniesienia cierpieniem, spojrzał na dyscyplinę i nawet
podniósł wzrok na pana Wiechowskiego.
Tymczasem do pokoju weszła dziewczynka, mniej więcej dziesięcioletnia, na cienkich nogach
obutych w duże trzewiki — i dygnęła. Miała na sobie dosyć gruby kubrak i włosy zaplecione w tyle
głowy w cienki warkoczyk, noszący w tamtych okolicach nazwę „mysiego ogonka”.
— To Józia… — rzekła pani Wiechowska. — Uczy się i wychowuje u nas. Jest to właśnie
*siostrzenica* księdza Piernackiego.