całkiem nie ma pamięci. W trakcie rozpoczętego zadania z arytmetyki malec ustawał zupełnie, tak
jakby się w nim do cna rozkręciła sprężyna, która pchała ruch jego myśli. Wlepiał wówczas oczy w
jakiś znak lub plamę na papierze i nie było perswazji, zachęty, podniety, nagany czy groźby, które by
były w stanie zmusić go do ruszenia rzęsą. Potrafił tak stać kwadransami i godzinami, a z wszelką
pewnością stałby dni i doby, nie zmieniając pozycji i nie cofając oka z danego punktu. Radek
przeraził się, zauważywszy tak wielki upór, ale wkrótce pocieszyło go spostrzeżenie, że jest to upór
bezwolny i bezwiedny, pewien rodzaj niemocy umysłu. Wnet po otwarciu roku szkolnego zaczęło
się ssanie matki-łaciny, przyszły słówka, rozbiory, tłumaczenia i gramatyka rosyjska, etymologie i
syntaksy… Władzio pogrążył się w odmęcie pracy. Z chwilą spożycia ostatniego kęsa pieczeni
obiadowej przystępowano do korepetycji, czyli Radek zaczynał wykład naznaczonych kwestyj.
Mówił głosem równym, dobitnym, wyraźnym, z pewnym sugestyjnym akcentowaniem sylab,
tłumaczył, jak chłop rozumiejący sprawę objaśnia ją ciemnemu, trafiał do umysłu Władzia słowy i
dźwiękami, które miały cechy ostrych strzał i haków. Wiedział doskonale, że te usiłowania nie
wywrą od razu pożądanego skutku, że Władzio mimo wszelkich dowodzeń będzie mrużył swe
czerwonawe powieki i uśmiechał się odrobinkę złośliwie.
Korepetytorowi bardziej chodziło o rozruszanie pamięci, o wdrożenie w umysł przynajmniej formy
zadania. Przez ciąg całego popołudnia Władzio uczył się z korepetytorem zagadnień arytmetycznych
wprost na pamięć. Ta sama sprawa była z geografią. — Kurs tej nauki rozpoczyna się w gimnazjum
klerykowskim od elementarnych wiadomości z geografii fizycznej. Roztropni i zdolni uczniowie klasy
pierwszej nie osiągają z tego wykładu wielkiej korzyści, a cóż mówić o Władziu?… Ośmioletnie
dziecko szwajcarskie z największą łatwością i uciechą przyswaja sobie wiadomości geograficzne,
mówią mu one bowiem najprzód o placu szkolnym, o wiosce czy miasteczku rodzinnym, o wsi
sąsiedniej, o drogach dalszych, rzeczce i lesie, o wzgórzach bliskich, wreszcie o kantonie i kraju. Z
historyjek o ruchu ziemi, księżyca, o równikach, południkach itd. Władzio nie rozumiał nic zgoła.
Radek przesiadywał nad nim okropne godziny jak diabeł nad dobrą duszą, rysował mu nie wiedzieć
jakie kule ziemskie, tłumaczył po polsku rosyjskie nazwy i formy — wszystko daremnie. Po
całodziennych trudach malec wyuczał się tych martwych wiadomości i odchodził na spoczynek zbity
nimi jak rózgą. Wieczorem odbywała się nauka łaciny. Ponieważ Władzio nie grzeszył pamięcią, więc
Radek zmuszony był słówka i przekłady łacińskie wykuwać z nim na spółkę dotąd, aż je niejako
wchłostał w mózg uśpiony. Siedząc przy stole zawalonym książkami i kajetami korepetytor i uczeń
oddawali się zbawczej czynności mordowania rozumu. Radek kiwając się miarowo pytał
jednostajnym głosem:
— Słowik?
— Luscinia.
— Śpiewa?
— Cantat.
— W nocy?
— Noctu.
— Noctu?