wciąż z niedowierzaniem i sromotnym opuszczeniem dolnej wargi. Dopiero po upływie pewnego
czasu nagle krzyknął:
— Ba, cóż mi gadacie? Przecie to jest ten smarkaty Borowicz, Marcinek Borowicz, co tu mieszkał!
— To pan radca teraz mię dopiero poznaje?… — zaśmiał się przyszły student.
— Ale bo z waćpana tyli koń wyrósł, że ani sposobu! Patrzcież się państwo!… Czemuż to znowu
mundur zdjąłeś i latasz w cywilnej szacie?
— Albo to nie czas, panie radco? Skończyłem gimnazjum.
— O, jak mi Bóg miły! — zakrzyknął staruszek. — Gimnazjum skończył! No i cóż teraz — do ojca na
wieś walisz?
— Ale gdzież tam — jadę do Warszawy…
— A ty tam po co?
— No, na uniwersytet.
— Jest! Znowu na uniwersytet… Co ci po tym, wal na wieś, zajmij się interesami starego!…
— Nie, ja pojadę do Warszawy.
Radca odął bezzębne usta, wytrzeszczył oczy i ruszył w swój pochód z kąta w kąt stancyjki. W czasie
tej rozmowy zza portiery ukazała się panna Konstancja. Borowicz wyciągnął do niej rękę z
serdecznym uściskiem. Pannisko, zestarzałe już zupełnie, szepnęło swoje: — a, powinszować!… — i
zasiadło w kącie izby do roboty na drutach. Od czasu do czasu panna Konstancja rzucała okiem na
barczystą postać Marcina z wyrazem wielkiego smutku. Wszystko na ziemi krzewiło się, mężniało,
szło dokądś z furią w życie, oprócz niej, oprócz niej jednej, co wrosła w swe miejsce niby drzewo,
niby drzewo próchniejące. Z sąsiedniego pokoju wysunął się młody Przepiórkowski, łysy już jak
kolano, przywitał się z Marcinem i siadł w drugim kąciku. „Stara Przepiórzyca” zarządziwszy, jakie
imbryki mają być przystawione, wróciła do pokoju i rzekła:
— O nas to już wiesz pewno, Marcinek?
— Cóż ja mam wiedzieć?
— No, jak to? Że nam stancję zamknęli…
— Pierwsze słyszę!
— Tak, tak! Kriestoobriadnikow wezwał mię do siebie przed dwoma tygodniami i zapowiedział,
żebym sobie kosztów oszczędziła, bo on nam stancji trzymać nie da, niby katoliczkom. Od tego,
powiadał, będą specjalne Moskiewki, a następnie jakieś tam internaty.
— Czy podobna? — rzekł Marcin szczerze zmartwiony.
— Już my nawet sprzedali, co się dało: stoły, krzesła, lampy. Szukamy mniejszego lokalu, bo po cóż
nam taka buda?
Staruszka otarła łzę bezwiednym ruchem, jakby spędzała muchę.
— Internaty… przednia to jest myśl… — rzekł Somonowicz. — Środek do zaprowadzenia wzorowej
karności, należytego rygoru, ale…
— I moskwicyzmu… — rzekł Marcin.
— Co mówisz, filozofie? Moskwicyzmu? — Jaki już rezon, a co, a co? — wołał, spoglądając kolejno
na panią Przepiórkowską, na jej syna i córkę.