jej wrota. To my tak zaczęli hurtem beczeć z radości!… Miała na szyi postronek grubaśny, a na
nogach koło pęcin poprzywiązywane jakiesi gałgany, żeby, widać, śladu nie było. W lesie ją pewno
przywiązał i układł się spać, a ona sobie tam już poradziła… Albo go może trzepnęła gdzie o ziemię
— i poszła. Boki to miała zapadnięte jak wściekła suka. Kazał jej pan dać tę resztkę owsa, co była w
spichlerzu, chleba jej pytlowego trzy kromki pani dała, cukru słodziuśkiego chyba ze cztery kawałki…
Aż mi dziwno, bo kobylisko nikomu tego wieczora nic nie mówiło, ani razu nikogo nie chwyciło
zębcami, nikogo nie wierzgnęło, a co je kto poklepał, to ino se zarżało po cichu…
Marcinek słuchał tej opowieści w głębokim wzruszeniu. Oczy jego z miłością i pieszczotą
obejmowały kleszczyny chomąt i łeb gniadej, widoczne dobrze na tle srebrnej wody.
Po małych nadrzecznych łąkach rozpościerała się już rosa jak lśniący obrus, utkany z włókienek mgły
i światła.
Na niebie rozprysły się gwiazdy w niewysłowionym ich mnóstwie i przepychu. Zdawało się, że od
nich urywają się niezmiernie małe świecące cząsteczki i powoli, nikłymi warstwami, zsypują się ku
ziemi.
Stały tam w przeźroczystym lazurze jakieś smugi dziwnie oświetlone, śpiące w niebiesiech ciałka
obłoków, drogi i znaki, kształty blasku niepojęte, nęcące oczy i duszę. Z traw szerzyły się zapachy
dojrzewających kwiatów, od rzeki pociągał wilgotny, mocny i miły odór rokit i wikliny.
A wody wciąż szeptały…
Cichą ich melodię przerywało tylko ostrożne stąpanie koni po głazach i dźwięk żelaznych obręczy,
gdy trafiały na kamienie, wspinały się na nie ze zgrzytem i opadając stukały. Rozmowa ucichła.
Pani Borowiczowa miała wzrok skierowany na roziskrzone niebo. Dawne wspomnienia ciągnęły ku
niej z dalekich przestworów cudownej nocy, młode nadzieje wypływały z serca przeczuwającego
już schyłek swych snów, kres marzeń i jakieś wielkie znużenie.
Teraz to serce roztwierało się na oścież dla przyjęcia wszystkiego, co człowiek uczciwy pielęgnuje i
kocha.
Ziemskie troski, codzienne znoje, interesy i małostki ustąpiły na chwilę i matka Marcinka o wielu
rzeczach i sprawach niemal zapomnianych myślała, myślała…
W pewnym miejscu przejeżdżało się w bród rzeczułkę. Wkroczywszy do wody konie natychmiast
zatrzymały się, schyliły łby i jęły głośno żłopać wodę.
Marcinek położył głowę na kolanach matki i przycisnąwszy usta do jej rąk spracowanych szepnął:
— Mamusiu, jak to dobrze, że mama po mnie przyjechała… Tak sobie jedziemy razem… To dopiero
dobrze…
Gładziła pieszczotliwie jego włosy i schylając się, w sekrecie nie wiedzieć przed kim, szepnęła mu do
ucha:
— Będziesz zawsze kochał swoją matkę, zawsze a zawsze?…
Słodkie łzy padające wielkimi kroplami z oczu chłopca zastąpiły jej wyrazy odpowiedzi.
Tuż za rzeką droga wieszała się po urwistym zboczu góry zarosłym tarniną i lasem dzikich głogów.
Gdy te zarośla zrzedły i rozsunęły się, widać już było w pobliżu migające światełka wioski, a dalej za
nią w nizinie wielką, białą od księżyca szybę stawu i światła w gawronkowskim dworze.