kiedy błaźniska budowały awantury? Co zwyciężyło: skandal czy jakieś tam światło? Pytam!
Zwyciężył, mości dobrodzieju, skandal. Owo światło — mówił dalej, wytrzeszczając oczy i miażdżąc
wzrokiem Grzebickiego — częstokroć, a nawet prawie zawsze wspierało skandal. Oto co mówię od
dawien dawna!…
— Ja nie jestem zwolennikiem skandalów, owszem, jestem ich zajadłym wrogiem — mówił
Grzebicki, wydymając groźnie swe czerwone policzki i wznosząc brwi wysoko — byłem i jestem
wrogiem zdecydowanym, powiadam, o tym radca wiesz najlepiej, ale…
— Co za *ale*? Nie ma żadnego *ale*! Jest na świecie jedna tylko logika i ta mówi, co następuje:
Kiedy my z waćpanem wstępowaliśmy na drogę życia, nikt nam nie bronił patrzeć na własne znaki
narodowe, nikt nam nie rozkazywał pojmować tamtego języka. A dziś co? Na własne moje stare
oczy widziałem w tamtym pokoju gramatykę języka polskiego napisaną po rosyjsku, w ręce żaka z
pierwszej klasy, który się w mojej obecności uczył tej gramatyki polskiej po rosyjsku, tu, w tym
domu, w mieście Klerykowie, o którym kronikarz Mateusz, herbu Cholewa, pisze, że „gród ten
polski, od niepamiętnych czasów bogactwy słynący, na płaszczyźnie pochyłej jest rozłożony”… Któż
to sprawił, że na taki szary koniec przyszło onemu grodowi polskiemu, rozłożonemu na płaszczyźnie
pochyłej? Sprawiła to owa mania demokratyczna, owo pożądanie fraka, owa ambicja hołoty,
domaganie się praw bez żadnych zasług…
Kiedy radca Somonowicz to mówił, pan Karol Przepiórkowski zaczął głośniej pociągać nosem i
przybrał tak dziwną minę, jakby miał zamiar coś mówić.
Radca spojrzał na niego kilka razy i rzekł porywczo:
— Ależ, mówże pan u licha! Czekamy, słuchamy!
Pan Karol jeszcze raz pociągnął nosem i nic nie powiedziawszy, usiadł na swoim miejscu.
Wtedy radca wpadł w istną ekstazę.
— Chcąc wytępić w sobie wroga, który w nas siedzi, musimy zacząć od gruntu, od rdzenia, od
takiego pędraka — wołał chwytając Marcinka za ucho i wyciągając go na środek pokoju.
— Daj no dobrodziej chłopcu święty spokój! — wstawiła się za Marcinkiem „stara Przepiórzyca”. —
Polityka polityką, a co do uszu, to nie ma racji wyciągać ich po próżnicy.
Radca wpakował sobie do ust trzy cukierki, zadarł głowę do góry, ręce w tył założył i jął szybko
dreptać po izbie.
— O! tak, tak… — rzekł Grzebicki. — Kiedy my wchodziliśmy do urzędowania… Bagatela! Uwierzy
też pani dobrodziejka, że do tej chwili tkwi mi w uchu, ale jak tkwi!… marsz powitalny na wjazd
Najjaśniejszego Pana, kiedy przybyć raczył do Warszawy na koronację w roku pańskim 1829…
Mały radca zerwał się, wyprostował, oparł mocno ręce na stole i wpatrując się bystro w panią
Borowiczową, zaczął głośno gwizdać owego marsza.
Somonowicz, defilując, wtórował mu gwizdaniem, a raczej dmuchaniem do taktu.
Marcinek, którego ta produkcja daleko bardziej interesowała niż poprzednie wywody, zauważył po
chwili z głębokim zdumieniem, że z oczu radcy gwiżdżącego pierwszym głosem kapią duże krople
łez i z hałasem spadają na ceratę stołu.
— Co to marsz?! — zawołał Somonowicz. — Pamiętam… zresztą mówię wam to już od dawien