nakryta wielkim i dość dziurawym dachem była przedłużeniem dziedzińca. Z obydwu stron
odkrytego placyku znajdowały się dwa długie parterowe domy, w których mieściły się pokoje
hotelowe. Wchodziło się do nich wprost z bruku, na którym znać było, że konie szlachciców
goszczących w murach Hotelu Warszawskiego nieraz bardzo długo czekać musiały na wyjazd swych
władców. W rogu dziedzińczyka czerniały na odrapanym murze ogromne litery napisu:
*Numerowy* — a niżej widać było okno do połowy schowane w ziemię. Tam właśnie mieszkał
chudy i ponury Wincenty, istota żyjąca z napiwków składanych w jej dłoni tytułem wynagrodzenia
za usługi wszelkiego rodzaju, do jakich jej używał świat goszczący w Hotelu Warszawskim.
Pani Borowiczowa kazała Marcinkowi powtarzać gramatykę rosyjską, a sama ułożyła się na kanapie,
żeby odpocząć. Pragnęła choć chwileczką snu skrócić czas oczekiwania na rezultat swych zabiegów,
ale nie udało się jej zmrużyć oka. Twarda poduszka hotelowa i wilgotna jej poszewka przejmowały
ją wstrętem; co chwila rozlegał się łoskot straszliwy, gdy na dziedziniec wjeżdżała jakaś furmanka, a
nadto z sąsiedniego numeru, dokąd prowadziły drzwi zamknięte na głucho i zatarasowane komodą,
słychać było ciągłe hałasy i wrzaski.
— Sam ojciec nie ma wyobrażenia o udareniach, a będzie tu mnie uczył! — wrzeszczał piskliwie i z
zajadłością nadzwyczajną głos dziecięcy.
— Ja ci się nie pytam, *cembale*, o to, czyja umiem *udarenia*, czy nie, tylko ci każę czytać… —
odpowiadał głos gruby.
— No to ja ojcu mówię, że ojciec nie umie! Golić brody ojciec umie, strzyc kłaki to samo, ale co do
czytania, to tam już nie ojca głowa.
— Widzieliście wy, moi ludzie… — biadał głos gruby. — Jeszcze toto do sztuby nie weszło, a już taki
rezon. A cóż to będzie potem? Ojcem swym, rodzicem gardzisz?
— E!… daj mi tam, ojciec, święty pokój!… Pan inaczej kazał czytać, i cała rzecz.
— Ale tu pana nie ma, rozumiesz ty to? Jutro albo pojutrze wezmą cię na spytki i pójdziesz na
grzyby, jak nie będziesz czytał, bo zapomnisz na amen.
— A, zaraz na grzyby… — mruknął głos dziecięcy.
Marcinek stojąc w oknie szeptał oklepane terminy gramatyczne, które umiał, nie dość powiedzieć
jak pacierz, bo na wyrywki jak tabliczkę mnożenia — i spoglądał apatycznie na dziedziniec.
Rozmowa w sąsiednim numerze mało go interesowała, natomiast uderzało go to, co widział obok
mieszkania stróża.
Stał tam Izraelita odziany w surdut długi, ale nie sięgający do kostek i zupełnie czysty. Trzymał w
ustach białą kościaną rączkę laski i słuchał tego, co mu żywo rozpowiadał numerowy. Kiedy niekiedy
rzucał spod oka wejrzenie na szyby, przy których stał Marcinek, i ciągle palcami prawej ręki drapał
się w brodę. Wkrótce zbliżył się wolno do drzwi numeru i zastukał.
— Któż tam? — z niepokojem spytała pani Borowiczowa, przekręcając klucz w zamku.
— To ja, proszę wielmożnej pani — rzekł przybyły, wsuwając do numeru głowę. — Jestem kupiec
zbożowy, chcę troszkę powiedzieć o interesie.
— Ja nie mam teraz czasu mówić o tych sprawach, mój panie. Jedź pan z łaski swojej do Gawronek
do mego męża, to się pan z nim rozmówisz.