cudowną barwą, to znowu prędko bladły… Marcin wysyłał do niej w spojrzeniu całą swoją duszę,
tysiące słodkich nazw, dzieje rozmyślań, tęsknot, żalów, błagał ją w myśli jak ginący z pragnienia o
jedną kroplę wody. I oto po długim czasie te powieki z wolna się usunęły.
Oczy „Biruty” zwyciężone i bezwładne przywitały miłosne wejrzenie. Na ustach jej błąkał się
uśmiech niewypowiedziany; ni to strach, ni wstyd, ni rozpacz…
W tym uścisku spojrzeń przetrwali nadziemskie chwile. Wreszcie panna Anna odwróciła głowę i
zakryła oczy rękoma. Nim jednak upłynęła chwila, wzniosła je znowu. Twarz jej była blada jak śnieg;
na czoło zsuwały się promyki włosów, ręce splotły się konwulsyjnie nad kartami zeszytu. Teraz nie
była już w możności sprzeciwiać się i opierać. Gdy odwracała oczy, nieme błaganie niby krzyk
przyciągało je znowu i obłąkana pieszczota dłużyła się w jakiś byt zaziemski, wieczny. Szczęścia ich
nie mącił nikt, żaden głos nie płoszył milczenia, prócz bełkotu wody, mówiącej niepojętą rzecz
swoją…
XVIII
Na początku września tegoż roku Borowicz, jako już młodzian „dojrzały” i cywilny, przybył do
Klerykowa z wakacji niby to w celu załatwienia jakichś spraw koleżeńskich niecierpiących zwłoki.
Ogorzała twarz jego była chuda, wzrok mu płonął. Od wyznania w parku miłości spojrzeniami, bez
słów, nie widział „Biruty” ani razu. Na próżno szukał jej wszędzie, na próżno czatował po rogach ulic,
w bramie sąsiedniej kamienicy, w parku, u ścian gimnazjum żeńskiego, we dnie i nocami. Zginęła
dlań, jakby się w ziemię zapadła. Wiedział tyle tylko, że jest w Klerykowie i że zdaje na patent
dojrzałości. Egzamina pisemne i ustne, wręczenie świadectw, uczta pożegnalna, zdjęcie mundurów,
ostatni dzień i ostatnia noc w Klerykowie — wszystko to minęło dla niego jak nierzeczywistość
luźnie tycząca się jego osoby. Wakacje spędził w domu ojca, który zapadł był bardzo na zdrowiu.
Marcin musiał prowadzić całkowicie gospodarstwo folwarczne, pilnować sianokosu i żniw. Gdy już
wszystko sprzątnął, wyrwał się z domu na kilka dni. Ledwie wysiadł z bryczki, umył się w zajeździe i
pędem wybiegł z jego bramy — padł w otwarte ramiona „starej Przepiórzycy”. Babcia rozpłakała się
z miejsca.
— Takiś to ty, Marcinek, taka to dobroć w twoim sercu… Gimnazjum skończyłeś, patent masz w
garści, a do starej, co cię tylim ssipalcem widziała, nie przyszedłeś powiedzieć: — *adiu Fruziu*,
jadę se w świat! Ładnie to tak, godzi się to tak? A przecie my z twoją matką nieboszczką…
Nie było sposobu. Marcin musiał razem z nią iść na uroczystą kawę. Stanąwszy we drzwiach
znajomego mieszkania, ujrzał przed sobą radcę Somonowicza drepcącego po izbie. Staruszek był
już teraz całkiem zgarbiony. Plecy wygięły mu się w pałąk, a końce długiego surduta jak opuszczone
skrzydła wiewały z obudwu stron skulonej figury. Radca posunął się bardzo od czasu śmierci kolegi
Grzebickiego. Już teraz nikt prawie nie rozumiał tego, co mówił o przyczynach, powodach i błędach
rewolucji 31 roku, nikt nie akceptował ani przeczył ze świadomością rzeczy. Radca patrzył na
Marcina wytrzeszczonymi oczyma i nie poznawał.
— Nie mam… — mruczał — nie mam waćpana, wcale nie mam przyjemności…
— Cóż radca znowu wyprawiasz — zakrzyknęła na niego „stara Przepiórzyca”. — Przecie to nasz
Borowicz, Marcinek…