szczytu dokładnie sterczał na niebie różowiejącym z zachodu. Nagle chłopiec głośno i serdecznie
zapłakał.
Długie, opryskliwe, pełne niepojętych wyrazów kazanie nauczycielki uwieńczyło tę jedyną
wycieczkę Marcina.
W pierwszych dniach marca pan Wiechowski, powróciwszy z sąsiedniego miasteczka, przywiózł
wiadomość, która, rzec można, zatrzęsła węgłami budynku szkolnego. Wszedł do pokoju z
omarzniętymi wąsami i nie strzepnąwszy nawet śniegu z butów powiedział:
— Dyrektor przyjeżdża w tym tygodniu!
Głos jego miał ton tak szczególny i przerażający, że wszyscy obecni zadrżeli, nie wyłączając Marcina,
Józi i Małgosi, którzy wcale zrozumieć nie mogli, co by właściwie to zdanie mogło znaczyć.
Pani Wiechowska zbladła i poruszyła się na krześle. Jej duże, tłuste wargi drgnęły i ręce bezwładnie
na stół opadły.
— Kto ci mówił? — zapytała głosem zdławionym.
— No, Pałyszewski — któż miał mówić? — odrzekł nauczyciel zdejmując szalik ze szyi.
Od tej chwili zapanowała w całym domu wielka trwoga i milczenie.
Małgosia, nie wiedzieć dlaczego, chodziła na palcach, Józia całymi godzinami płakała rzewnie po
kątach, a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i nie bez pewnej ciekawości jakichś zjawisk
nadprzyrodzonych.
Profesor po całych prawie dniach trzymał dzieci wiejskie w szkole, uczył je sposobem zwanym na
skoro odpowiedzi na przywitanie: — „zdorowo rebiata!” — wszystkich śpiewu chóralnego Kol
sławien, a Piątka i Wójcika ćwiczył w sztuce wyliczania członków panującej rodziny carskiej.
Wpajaniu tych umiejętności towarzyszyło zdwojone rżnięcie dyscypliną.
Marcinek skulony przy swym oknie słyszał co chwila płacz wrzaskliwy, błaganie nadaremne i zaraz
potem stereotypowe i nieodwołalne:
— Uch, nie będę, nie będę! Póki życia, nie będę! uch, panie, nie będę, nie będę!…
Wieczorami, nieraz do późna, pan Wiechowski przygotowywał dzienniki szkolne i wykazy, stawiał
stopnie uczniom i w sposób niewymownie kaligraficzny pisał tak zwane wiedomosti. Oczy mu się
zaczerwieniły, wąsy jeszcze bardziej obwisły, policzki wpadły i grdyka była w ciągłym ruchu od
nieustannego przełykania śliny. Na wsi rozeszła się głucha pogłoska: naczelnik przyjedzie! Na tle tej
wieści wyrastały dziwne domysły, prawie klechdy.
Wszelkie baśnie znosiła do budynku szkolnego na powrót Małgosia i szeptała je do ucha
Borowiczowi i Józi, budząc w nich trwogę coraz okropniejszą.
W stancji szkolnej zaprowadzono radykalny porządek: zeskrobano rydlem z podłogi uschłe błoto i
wyszorowano ją należycie, zmieciono kurze, otrzepano i wytarto popstrzone wizerunki żyraf i słoni,
oraz mapę Rosji i globusik reprezentujący na górnym gzymsie szafy umiejętności odległe, wysokie i
niedostępne.
Z sieni wyjechała do obórki beczka z kapustą, nie mniej jak cała zagródka i umieszczone w niej cielę.
Kupa nawozu została okryta gałęziami świerczyny.
Sam pedagog przyniósł z miasteczka dziesięć butelek najlepszego warszawskiego piwa i jedną