podpowiadanie i sposoby wydaleń z klasy na *wagary*. Nigdy nie odrabiał żadnej lekcji, okpiwał
korepetytorów, a mnóstwo czasu i sprytu tracił na wyprowadzanie w pole nauczycieli w szkole.
Zawsze wychodził do tablicy z cudzym kajetem, owiniętym w arkusz papieru ze swym nazwiskiem,
umiał do tłumaczeń łacińskich kłaść jakieś karteczki w taki sposób, że ich nawet sam pan Leim
znaleźć nie był w stanie, wszystkie lekcje ustne wydawał z podpowiadania lub genialnie *ściągał*.
Do stałych zwyczajów Wilczka należało uciekanie z kościoła w niedzielę i dni galowe. Wymykał się
prawie z rąk księdzu prefektowi, jakby mu się przed nosem w ziemię zapadał, potem uciekał na
dwór jakimiś dziurami pod chórem i gnał na parę godzin w pola. Jesienią wykradał rzepę z ogrodów.
Zaznajomiwszy się bliżej z Marcinem Borowiczem dzięki temu, że ich posadzono w jednej ławie,
Wilczek jął edukować Symplicjusza. Marcinek uległ jego wpływom, za punkt honoru teraz uważał
praktykowanie różnych sztuk i sposobów zamiast mozolnej nauki — i dawał się wodzić na
*wagary*.
Pewnej galówki w grudniu obadwaj bryknęli za miasto przed nabożeństwem, które w miejscowym
kościele miało się odbyć o godzinie dziesiątej. Na rzeczce lód był jaki taki, więc używali do syta,
później włóczyli się obok plantu kolejowego, brnęli po śniegu i z satysfakcją taplali się w wodzie.
Marcin zmarzł i powiedział do Wilczka:
— Ty, ja idę do kościoła.
— E, widzisz, ośle… Takiś stary kolega! Już się boisz księdza…
— Nie boję się, tylko mi zimno.
— O bydlę! zimno mu. Mnie wcale nie zimno.
— Ja już idę. Chodź, Wilczek! Co tu będziesz robił!
— To idź sobie, ośle! Widzisz go. Jeszcze ty pożałujesz… Niby to udaje… stary kolega, a fagasuje
księdzu…
Marcinek pędem ruszył ku miastu. Wilczek cisnął za nim bryłą grudy i pokazał mu język, a sam
znowu zaczął się ślizgać. Borowicz rozpiął szynel i biegł prędko. Mijał ulice, jakich o tej porze nigdy
jeszcze nie widział, gdyż był to czas, kiedy codziennie siedział na lekcjach. Zdawało mu się, że
robotnicy, emeryci, stare panie, a nawet kucharki, z koszykami wracające do domów, niewątpliwie
widzą jego łotrostwa. Zmęczony przybiegł nareszcie do kościoła, pchnął wielkie drzwi wchodowe i
wsunął się do zimnych przedsionków prowadzących na chór. Marcinek należał do grona
śpiewaków, którzy po ukończeniu sumy wykonywali hymn państwowy.
W przedsionkach, korytarzach i krużgankach nie było nikogo, szedł tedy na palcach, skradając się do
małych drzwiczek, które prowadziły na schody i do chóru. Uroczyste nabożeństwo galowe jeszcze
trwało. Organy huczały, toteż nikt nie słyszał, jak drzwi skrzypnęły.
Marcinek wszedł na kręcone schody kamienne i stąpał cicho, pragnąc niepostrzeżenie wejść na
chór i uniknąć noty w dzienniku nauczyciela śpiewu grającego na organach.
W wieży było ciemno, tylko w pewnych miejscach padał na kamienne stopnie blask światła z
wąskich okienek, które na zewnątrz były tylko szparami, a ze strony wewnętrznej tworzyły dosyć
szerokie framugi.
Marcinek przebył już był prawie cały komin i zbliżał się do drzwiczek chóru, kiedy nagle ścierpł ze