imał się Salustiusza, geometrii i algebry. Wtedy również wyciągał z kieszeni małe pudełeczko z
nędznym tytoniem, z bibułkami, kręcił papierosy i w sekrecie zaciągał się do syta. Zdarzało się
również o tej nocnej godzinie, że wydobywał z ukrycia stare i zeschłe kromki chleba, ściągnięte z
kredensu albo odkrajane co prędzej od bochenka, gdy w jadalni nie było nikogo. Państwo
Płoniewiczowie nie starali się o wypasienie swej czeladki. Dawano jeść skąpo i nędznie. Na
śniadanie Radek dostawał szklaneczkę kiepskiej herbaty z dwoma cienkimi kawałkami cukru, na
kolację dzień w dzień pół talerza maślanki z ziemniakami, takąż ilość kwaśnego mleka albo
różowego barszczu. Obiady były pod psem, a nawet pod całym stadem psów. Pokojówka zmieniała
ciągle salaterki, przynosiła filigranowe talerzyki, łyżeczki, rogowe nożyki, ale chamski syn wstawał
po tych ceremoniach tak samo zgłodniały, jak do nich zasiadał.
Pan Płoniewicz był eks-obywatelem ziemskim. Gdy nadszedł czas kształcenia dzieci, sprzedał
folwark, kupił na przedmieściu Klerykowa obszerną posesję z budynkami, ruderami, starą szopą i
kawałem gruntu. W ruderach gnieździła się nędza klerykowska: szewczyska bez butów i kopyt,
stare dewotki, urzędnicy z małą pensją, robociarze, indywidua bez miejsca i jakiegokolwiek tytułu
własności. Główne domostwo zajmował sam pan Płoniewicz. Okna tego frontowego budynku
wychodziły na ten właśnie opuszczony park, gdzie Borowicz z towarzyszami ćwiczył się w
umiejętności strzelania z pistoletu.
Radek od razu nie tylko polubił, ale mocno ukochał te miejsca. One go życzliwie przyjęły. Tu mu
dano izbę, posłanie, możność uczenia się nocami… Nie było dlań w tym całym urządzeniu rzeczy
złych; wszystkie były dobre. Gdyby w zamian za odrabianie korepetycyj z Władziem i Micią kazano
mu sypiać w stajni, zgodziłby się i na to. Nieraz jednak w czasie „dużej” pauzy, gdy wszyscy koledzy
z klasy piątej kupowali u stróżki po pięć, osiem, dziesięć bułek, po cztery i sześć serdelków, a on
siedział o suchej gębie i słuchał, jakie to marsze kiszki grać umieją, klął w myśli skąpe obiady,
szczędzenie kartofli i kaszy. Wszystko to przecież wynagradzała mu owa izba własna. Stanowiła ona
dla niego przyjemność tak wielką, że siedząc tam nocami czuł ją ciągle i zdawał sobie z tej uciechy
sprawę. Stancyjka sąsiadowała ze spiżarnią i była zupełnie podminowana przez szczury. Ledwie
Radek zgasił światło, wnet odzywały się szelesty, szmery, piski, chrupanie i ogromne zwierzaki
spacerowały nie tylko na dylach podłogi, ale także wzdłuż i na ukos szezlonga.
Za oknem, dolną ramą stojącym na poziomie dziedzińca, rósł dziki głóg, a wysoki jego badyl
uzbrojony w krzywe kolce zaglądał do Radkowego mieszkania. Gdy Jędrek zbudził się pierwszy raz
w nowej siedzibie, oczy jego padły na głóg samotny jak na pobratymca od pól i od chałup.
Przywidziało mu się, że tamten zagląda do niego i pozdrawia go w smutku. Odtąd biedny głóg był
tak bliski Radkowi, jakby korzeniami tkwił w jego własnym sercu. Był to zresztą jedyny przyjaciel
jego w Klerykowie.
Pierwsze miesiące upłynęły przybyszowi całkiem samotnie. Raz tylko w interesie zaszedł do dwu
kolegów z klasy piątej, którzy mieszkali w pobliżu u krewnych. Byli to synowie rejenta z prowincji,
człowieka bogatego. Mieli swoją własną stancyjkę z osobnym wejściem. Radek trafił u nich na… bal.
Do haka pośrodku sufitu rejentowicze przyczepili na powrózku blaszaną miednicę, dnem
wywróconą do góry. Zawinięty brzeg jej oblepiony był płonącymi łojówkami, a całość