cięły jak grad najsroższy, ranni zmiatali z głośnym bekiem, wodzowie darli się wniebogłosy,
zagrzewając do boju szeregowców, zwykle plecami do nieprzyjaciela zwróconych… Biada
pomocnikowi gospodarzy klas, wysłanemu przez inspektora dla zażegnania awantury, który by
wtedy zbliżył się do placu boju! Zarówno z obozu „Greków” jak „Persów” odzywały się niezwłocznie
głosy dziko pozmieniane a zachęcające do czynów wprost zbrodniczych.
— *Grajcarek*! — wołano po polsku — celujemy w twój cylinder. Chodźże bliżej, kłapouchu!…
I rzeczywiście — cylinder powalony licznymi naraz ciosami spadał z głowy pana Gałuszewskiego.
Jeżeli zjawiał się pan Sieczenskij, wzywano go również po polsku:
— Chodź, chodź, Perispomenon, zbliż się, ananasie z pestką, wyjmij notesik i zapisuj! Panowie,
celnie w notesik!
„Perispomenon” cofał się zaraz do sieni i ukryty za drzwiami obserwował przez szparę dalszy bieg
wypadków.
Pan Majewski nie ukazywał się w takich razach na podwórzu z zasady, gdyż nie mógł znieść
przezwisk wykrzykiwanych tak głośno i tak bezkarnie.
Tym sposobem bitwa, której władza nie była w stanie przerwać, trwała zazwyczaj w ciągu całej
„dużej” pauzy. Dopiero na odgłos dzwonka zwycięzcy i zwyciężeni wracali do klasy, okryci chlubnymi
sińcami, na dwie ostatnie godziny lekcyj.
Marcinek był dzielnym „Persem” i dostał pewnego razu taki postrzał w okolicy piątego żebra, że
blisko przez dwa tygodnie nie mógł leżeć na prawym boku.
Po jednej z takich kampanii wrócił do klasy zmęczony i nie przypominał sobie nawet dokładnie, jaka
lekcja ma nastąpić. Siedział w czwartej ławie pod oknem, przy Gumowiczu, niedużym chłopcu, z
włosami tak czarnymi, że miały odcień fioletowy.
Ten Gumowicz był synem akuszerki, kobiety bardzo biednej, ogromnie energicznej i krzykliwej.
Mama Gumowiczowa zjawiała się czasami na dolnym korytarzu, rozmawiała z księdzem Wargulskim
i panem Majewskim, wypytywała się o stopnie i sprawowanie swego Romcia, który już drugi rok
siedział w klasie wstępnej, a nieraz wobec wszystkiego tłumu groziła mu pięścią. Jak wieść niosła,
po każdej takiej bytności pani Gumowiczowej w gmachu szkolnym Romcio brał w domu ciężkie
*lanie*, czyli *wały*.
Pan Majewski wzywał go często do katedry, wytykał mu jego wady, próżniactwo, niedołęstwo,
osłostwo, wspominał o biedzie i procederze starej matki, o niskim jego pochodzeniu i wystawiał go
na urągowisko. Wszyscy w klasie, nie wyłączając nauczyciela, chichotali, gdy pucołowaty Romcio
stawał przy tablicy. Miał on zawsze kajety w porządku, wiedział najlepiej, jaki rozdział przeznaczony
jest do opowiadania, i umiał doskonale *zadane*, ale czytał tak gdaczącym głosem, tak paradnie
syczał, dmuchał i jęczał, namyślając się przy dodawaniu, że koniec końców dostawał zazwyczaj
dwójkę.
Tego dnia pan Majewski *wyrwał* Gumowicza do arytmetyki i podyktował mu dużą liczbę.
„Czarny” drżał na całym ciele. Kilkakrotnie upuścił kredę i widocznie trudno mu było zebrać myśli,
gdyż pisał zupełnie inne cyfry. Po klasie przelatywał śmiech tłumiony. Zdolni chłopcy z pierwszych
ławek, umiejący zawsze z pochlebstwem patrzeć w oczy nauczyciela i zgadywać jego intencję,