znakomite w swoim rodzaju beknięcie, pewien gatunek introdukcji, po której dopiero następowały
chóralne wrzaski. Radek wybornie przedrzeźniał *belfera* nie tylko głosem, ale i ruchami. Ile razy
Kawka szedł w stronę plebanii kłócić się wniebogłosy z wikarym o pozytywizmy i determinizmy,
miał zawsze poza sobą Jędrka niby cień, który go w małpi sposób naśladował. W tym celu pastuszek
brał na się długą płachtę, w rękę patyk, na nos zakładał jakiś drucik zwinięty w kształt binokli, kudłał
sobie włosy jeszcze bardziej, garbił się, właził w błoto na sposób *prefesora*. Sama dziedziczka
dawała mu nieraz za te sztuki kromkę chleba z miodem, kawałek cukru albo na pół zgniłe jabłko.
Czując za plecami potężnych protektorów Jędrek, coraz bardziej kształcił się w swej umiejętności.
Doszło do tego, że skoro tylko Kawka ukazywał się na dziedzińcu, pauper wołał go po imieniu i
nazwisku, lżył i wydrwiwał. Przyszła jednak i na niego kreska. Pewnego razu, w dzień pochmurny i
deszczowy, mały Radek siedział u płotu, nakryty workiem od dżdżu i wiatru, gdy wtem ujęły go za
kark dwie ręce i podniosły w górę. Chłopak wydał krzyk przeraźliwy i zaczął szarpać się gwałtownie.
Nic jednak nie pomogło. Paluszkiewicz chwycił go wpół, wlókł przez cały ogród i zziajany, ledwo
żywy, wciągnął po schodach do swego mieszkania. Jędrek rozpierał się we drzwiach nogami, nie
mogąc inaczej walił Kawkę w brzuch głową, szarpał na nim odzienie, ale koniec końców ulec musiał.
Wepchnąwszy malca do pokoju Paluszkiewicz zamknął drzwi na klucz i upadł na łóżko ze zmęczenia.
— Ty mi zerżniesz dudy — dobrze… — rzekł mu chłopak zuchwale — ale poczekaj, zapamiętasz
*se* ty! Co masz za *racyją* do mnie — chy?
Kawka wysapał się, uspokoił, zapalił papierosa i jął chodzić po izdebce. Minęło tak kilkanaście minut.
Chłopakowi wydało się, że *belfer* o jego obecności zapomniał — więc rzekł:
— No, bić to bić, ma-li, a nie, to mię, panie, wypuszczaj!
Młody człowiek spojrzał na niego zza swych okularów i mruknął:
— Poczekaj, poczekaj, nic pilnego!…
Następnie zaczął przewracać stosy swych książek i papierów. Czynił to bez ładu i porządku, ciskając
tomy na prawo i lewo. Jędrek miał się na baczności i pilnie zważał na każdy ruch pedagoga,
przekonany, że ten lada moment wyrwie z dziury jakieś niewidziane i niesłychane narzędzie męki.
Wzrok jego spoczywał w przelocie na klamce, szybach okna i oszklonego wejścia, za którym mieścił
się balkonik. Tymczasem Kawka wyciągnął z głębi swych zbiorów duży atlas zoologiczny pełen
kolorowanych figur zwierząt i położył go przed chłopakiem na stole, mówiąc:
— Weź i obejrzyj sobie te obrazki.
Jędrek ani myślał patrzeć, gdyż wydało mu się, że posiadł sekret *belfra*.
„Ja bym się — rozumował — zabawiał obrazikami, a on by mię, *para*, z tyłu w łeb tak ćwieknął,
żebym ani tchnął…”
Belfer tymczasem defilował już po izbie, trzymając papierosa w ustach, książkę w ręku, i półgłosem
mrucząc na pamięć słowa i frazesy angielskie, które mu tego dnia do nauki wypadły.
Znowu minął kwadrans czasu.
— Jak tam prosięta w ziemniaki dworskie wlezą, żeby na mnie zaś nie było, bo ja tu nic nie krzyw! —
nagle wrzasnął mały więzień.
— Prosięta… a tak… No, to niech będzie na mnie.