zwieszała się ciemność nieprzenikniona, zakrywająca go nawet przed wzrokiem matki. Kto to jest
ten mały Marcinek? Jaki mężczyzna wyrośnie z tego dziecka? Jaka będzie jego twarz? Jak on będzie
mówił? Co on będzie myślał?… Zagłębiała się w te pytania bez przerwy, spoglądając na jego
ostrzyżoną głowinę.
Restauracja była prawie pusta. W salkach przystrojonych z brudnym szykiem — notabene z
brudnym szykiem małomiejskim — uwijał się ów kelner. Wyszwarcowane i podkręcone do góry
jego wąsy, rozczesana na środku głowy czupryna kapitalnie pasowały do twarzy powleczonej
trupią, zielonawą skórą, na której lewym policzku ceglasto czerwieniła się plama wypieku. Zbliżając
się do gości, przybierał ten człowiek na twarz swoją uśmiech swój kelnerski, który był taką samą w
fachu jego szatą jak frak; wykonywał ruchy pełne elegancji, szastał się i kłaniał z wielką swobodą.
Pani Borowiczowa spoglądała na niego przez kilka chwil z uwagą — wtedy właśnie, kiedy jej
marzenia zaglądały w przyszłość kandydata do klasy wstępnej. I znowu stanął jej w myśli nowy
wydatek, wydatek najbardziej nieodzowny ze wszystkich. Gdy przyszło do płacenia należnych za
dwa obiady pięciu złotych, złożyła na tacce obok tej sumy trzy ruble papierowe i posunęła je
kelnerowi, myśląc w głębi swego serca:
„Na intencję szczęśliwego życia mojego Marcinka…”
Zaraz po obiedzie udali się obydwoje na ulicę Moskiewską i z łatwością wyszukali mieszkanie pana
Majewskiego. Na odgłos dzwonka otwarła im drzwi tego mieszkania dama bardzo piękna i ubrana w
negliż wykwintny.
Dowiedziawszy się, że pani Borowiczowa ma interes do „profesora”, wprowadziła ją do saloniku i
radziła uprzejmie oczekiwać tam powrotu jej męża, co miało nastąpić punktualnie za pół godziny.
Salonik ów było to istne pudełeczko wyłożone pięknymi sprzętami. Na środku błyszczącej posadzki
leżał dywan, a na nim stały niewielkie mebelki obite jasną materią: wykwintna kanapka i foteliki
skupione dokoła małego stołu, gdzie leżały albumy, całe stosy fotografii w pięknych pudłach i misa
napełniona biletami wizytowymi.
Pod oknem mieściło się biurko zastawione mnóstwem ciekawych cacek: szeptał tam zegar podobny
z kształtu do altanki, w której głębi wahadło w formie kolebki z uśpionym dzieciątkiem kołysało się
łagodnie; stały tam przeróżne kałamarze, sprzęciki na papierosy, na zapałki, stalówki itd.
najrozmaitszych pomysłów; wyżej na dwu półkach błyszczało mnóstwo przycisków, figielków z
porcelany, brązu, kubków i szkieł kolorowych. Przed biurkiem było lekkie krzesło na biegunach,
obok niego kosz ze zniszczonymi papierami. Na wszystkich ścianach wisiały tak zwane chińskie
parawaniki z rozpostartymi w nich na kształt wachlarzy fotografiami pięknych dziewic o niesłychanie
wielkich oczach i biustach do najniższego stopnia odsłonionych, albo reprodukcje miłych kociąt,
scen zabawnych i widoki miasta gubernialnego Klerykowa.
W rogu saloniku obok żardinierki stało pianino i znowu na nim zadziwiająco piękne sprzęciki i
fotografie w wykwintnych stojących ramkach z pluszu i połyskującej blachy.
Pani Borowiczowa usiadła na brzeżku pierwszego krzesła, w bliskości drzwi; zaleciła synowi
kilkakrotnie, żeby stał spokojnie, a nie zbił czego, broń Boże — i czekała z bijącym sercem.
Teraz, kiedy już prawie wykonany został taki zamach stanu, trwoga ją obejmować zaczęła, czy też to