myśli i znaleźć niezwłoczny środek ratunku dla siebie i kolegów. Zanim cokolwiek przedsięwziąć
zdołał, instynktownym ruchem wsunął się między sągi drzewa ogromnymi kupami leżące na
pustym placu przy samym wejściu w błotnistą uliczkę, skurczył się, przykucnął i nie spuszczał oka z
ciemnej sylwetki ruszającej się w mroku.
Majewski zbliżył się do zaułka, przez czas pewien stał tam, widocznie orientując się w sytuacji, a
następnie puścił się w dół, ku rzeczce. Kalosze jego chlupały w grząskich, lepkich, dopiero co
rozmokłych bryłach wiecznego bajora; laska, którą macał w ciemności drogę, stukała o kamienie tu i
owdzie leżące. Gdy już stanął nad brzegiem kanału, Borowicz wyszedł ze swej kryjówki i z
odległości mniej więcej trzydziestu kroków śledził jego ruchy. Majewski stanął przy kładce i
prawdopodobnie patrzał w szybki Gontali błyszczące na wysokości, gdyż jego cylinder, widzialny w
nikłym odblasku padającym z tego okna, pochylony był znacznie ku tyłowi. Borowicz zadarł także
głowę i z niepokojem badał, czy z tego miejsca szpieg nie dojrzy głów zebranych kolegów. Ani
twarzy jednak, ani sylwetek nawet widać nie było. Czasami tylko na szybach przesuwał się
powiększony cień jakiejś osoby. Znienacka błysnęło światełko: to pan Majewski rozniecił zapałkę i
trzymając ją w ręku, przebywał kładkę nad kanałem. Światełko wkrótce zgasło i Borowicz stracił z
oczu postać stróża moralności uczniowskiej. Był najpewniejszy, że Majewski doskonale jest
powiadomiony o „szczelinie Efialtesa”, że już usunął deskę i jest w ogrodzie.
Rozmyślając, jaką by sztuką dostać się co tchu na górkę i uwiadomić przyjaciół, zbliżył się cicho,
stanął przy kładce i łowił uchem każdy szelest. Idąc za Majewskim mógł wleźć mu w ręce, zgubić
siebie i wszystkich. Nie wiedział, co robić, którędy przełazić… Nagle usłyszał szmer tam, skąd go się
wcale nie spodziewał. Wytężywszy wzrok, ze zdumieniem odróżnił figurę Majewskiego na tle
parkanu. Czarna plama sunęła wzdłuż drewnianego ogrodzenia i była już o kilkanaście kroków w
bok od kładki. Brzeg rzeki był z dawien dawna obmurowany. Na tym podmurowaniu stał parkan.
Między nim i kanałem zostawały jakie trzy ćwierci łokcia muru, po którym jak po wygodnej ścieżce
można było chodzić aż do wielkich, niedających się przebyć bez drabiny ścian, u dwu krańców
drewnianego płotu. Borowicz zachichotał w głębi duszy.
Rozumiał teraz, że Majevius otrzymał doniesienie czy sam wyśledził, jako uczniowie łażą do
żydowskiego sadu przez dziurę w parkanie, ale nie wiedział, którą deskę należy ruszyć na bok, żeby
uformować przejście. Tego miał dosyć. Widząc, że cień na słabo szarzejących deskach posuwa się
coraz dalej, chwycił oburącz dyl tworzący kładkę i zaczął go z całej siły a ostrożnie ciągnąć ku sobie.
Przeciwległy koniec drewna dał się wydobyć z ziemi. Marcin spuścił go wolno na powierzchnię
bagna w kanale i wyciągnął całą kładkę na swój brzeg bez szelestu. Odsunąwszy ją ku środkowi
uliczki, zaczął się cicho skradać pod osłoną stosów tarcic tworzących tam istne budowle. Gdy już był
naprzeciwko Majewskiego, przysiadł, zgarnął rękoma ogromną kupę gęstego i cuchnącego błota,
urobił je na pigułę wielkości bochenka chleba i grzmotnął nią z całej siły w pedagoga wędrującego
wzdłuż gzymsu po tamtej stronie rowu. Majewski jęknął głucho i stanął w miejscu. Borowicz lepił
już tymczasem drugą kulę, jeszcze bardziej wolną, i natychmiast zrobił z niej właściwy użytek.
„Profesor” widocznie stracił głowę, gdyż stał na miejscu bez ruchu i tylko głębokimi stęknięciami
świadczył o celności pocisków. Borowicz nie ustawał. Przysiadł na ziemi, chwytał całe bryły i prał z