domowa i korepetycje z siostrami. Toteż Borowicz nie mógł się z nią zapoznać, chociaż dokładał w
tym celu starań forsownych niemało. Czasami widywał ją na ulicy, gdy szła ku domowi albo do
gimnazjum w towarzystwie młodych „Stogówek”. Wtedy przez krótkie chwile radości mógł na jawie
uwielbiać jej twarz przecudną i podziwiać oczy, w których mieszkała wieczysta, chłodna troska.
Pewnego razu otrzymał z rąk jednej fertycznej siódmoklasistki sztambuch do wpisania wiersza
pamiątkowego. Niedbale przerzucał kartki tego albumu, z ironią odczytując drewniane sentymenty
gimnazistek, gdy wtem rzucił mu się w oczy wierszyk pisany ręką panny Stogowskiej. Borowicz
zerwał się na równe nogi i drżącymi ustami czytał tę strofkę:
Ach, kiedyż wykujem, strudzeni oracze,
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?
Ach, kiedyż na ziemi już nikt nie zapłacze
Prócz rosy łąk naszych zielonych?…
U dołu stronicy mieścił się następujący przypisek:
„Droga moja, jeżeli kiedy spojrzysz na tę kartkę i odczytasz niniejszą piosenkę Mieczysława
Romanowskiego, wspomnij o «Birucie» i myśl o niej ze współczuciem”.
Borowicz stał długo z oczyma wlepionymi w te słowa. Tegoż dnia napisał właścicielce „sztambucha”
jakiś szumny komunał, ale w zamian za to wyrwał z tak pięknie oprawionej książki kartę z
autografem „Biruty”, ukradł go bezczelnie i schował. Odtąd bardzo często ta kartka leżała między
stronicami Antygony, a ilekroć powtarzał, to nowoczesny poeta przeszkadzał mu skupiać wszystką
uwagę na skargach ślepego króla.
Tymczasem skończył się rok szkolny, przyszły święta i wkrótce zwaliło się powtarzanie. Marcin w
ciągu tego okresu widział pannę Annę raz jeden. Kuł z wściekłością po całych dniach, nieraz do
bladego przedświtu. Wówczas wychodził z domu i krążył jak szyldwach po ulicy, około domu, gdzie
mieszkała „Biruta”. Wiedział na pewno, że jej nie zobaczy, ale zbliżanie się do jej mieszkania
przyprawiało go o szczególne ściśnienie serca, zarazem bolesne i rozkoszne. Umysł jego, forsownie
podówczas wkręcany między żelazne tryby dat, aorystów, formuł — wyrywał się do cudownego
widziadła i spał u stóp ubóstwianej, w ciszy i wśród marzeń. Ulica, brukowana wielkimi kamieniami i
zaopatrzona w wąziutkie a wydeptane ze szczętem flizy z piaskowca, bywała o tej porze pusta
zupełnie.
Okiennice, umieszczone częstokroć tuż nad samym chodnikiem, były pozamykane, firanki
spuszczone, bramy i drzwi do sieni zatarasowane. Pierwszy brzask spływał z dachów okrytych nocną
rosą w brudną ulicę i powlekał ją całą bladosinym kolorem. Borowicz stąpał na palcach, żeby nikogo
ze śpiących nie budzić i nie zwracać na się niczyjej uwagi. Oczy jego leciały ku szeregowi okien
pierwszego piętra starej kamienicy, czepiały się ich, wisiały u zasuniętych storów z szarego płótna…
Trafiało mu się stać tam bez ruchu, bez wiedzy, nie wiadomo jak długo, z oczyma utkwionymi w te
szyby. Gdy sklepikarze poczynali otwierać swe kramy, Marcin z głodnym sercem odchodził stamtąd
w stronę parku, który leżał tuż po drugiej stronie połaci domów.
I oto nagle los się nad nim zlitował. Wstępując na placyk przy źródle, zobaczył „Birutę”. Panna
Stogowska rzuciła nań okiem z wyrazem niechęci i drgnęła, jakby w zamiarze oddalenia się stamtąd,