lewo ku niewielkiemu wzgórzu, gdzie wybujały młode zarośla po wyciętym lesie. Niektóre z
drzewin witał z uśmiechem radości. Odsłaniały się tam pewne widoki, pewne wysmukłe brzózki, dla
których żywił uczucia więcej niż przyjazne. Lubił je, nie wiedząc o tym, tak głęboko, jakby były
cząstkami jego istoty, organami jego czującej natury. W kształtach niektórych drzew mieściły się
długie historie smutków i radości, całe dzieje przywitań i pożegnań. Niektóre z tych drzew widział z
okien domu, będąc niemowlęciem, i postacie ich skojarzyły się na zawsze z owymi pierwszymi
wrażeniami, których już pamięć dosięgnąć ani rozum objąć nie jest w stanie. Pewne miejsca i widoki
w tych tak zwanych leśnych „odpadkach” były dla niego przejmująco smutne i, nie wiedzieć czemu,
budziły jakiś bolesny żal i niepojętą obawę. Drzewa podrosły. Tu i owdzie ze zdumieniem
spostrzegał tęgie pnie, gdzie były ledwo krzaki. Dokoła śpiewało mnóstwo ptaków. Natarczywe
srokosze kuły swoje piosenki, w których powtarza się jeden ton pełny i dźwięczący. Ten ton
rozbudzał w zaroślach tarniny i pięknych kalin przedziwne echa. Zdawało się, że to on strąca z liści
poranną rosę i że ogromne krople dzwonią lecąc po prętach i po źdźbłach smółek pachnących. Na
jałowcach trznadle zawodziły swe skargi żałosnym głosem wołających na puszczy. W pewnym
miejscu zerwała się kraska. Jej błękitne skrzydła migające między drzewami zbudziły na nowo
myśliwskie instynkta Marcinka. Ale kraska była jeszcze przezorniejsza niż kaczki i znikła w gęstwinie
bez śladu. Na skraju lasu słyszeć się dawał nieustanny śpiew:
Oj-da da da-da dy na
Oj-da da da-da da da…
Marcin poszedł w tamtą stronę i zobaczył za krzakami małą dziewczynę, *pasturkę*. Było to chude,
małe i spalone na słońcu. Miało na włosach nigdy nieczesanych usmoloną „szmatkę”, na sobie
brudną koszulinę, która się na prawym ramieniu rozlazła — i wystrzępiony *szorc* z grubej wełny.
Dziewczynina ta siedziała na murawie z wyciągniętymi nogami, biła patykiem w ziemię i śpiewała
sobie jednym głosem, monotonnie jak trznadel, tylko mniej pięknie od niego. Młody panicz
postraszył ją wyskoczywszy znienacka na pastwisko. Zerwała się na równe nogi, obejrzała
zbrojnego przybysza wytrzeszczonymi oczyma, a następnie z głośnym płaczem zaczęła uciekać,
przeskakując jak sarna wysokie krzewy i pniaki.
Z poręb myśliwiec wkroczył w las i wałęsał się tam do zmierzchu, zapomniawszy o śniadaniu,
obiedzie i podwieczorku. Wrócił dopiero nocą i nie dostał od ojca wielkiej nagany. Stara kucharka
wyrzekała co prawda wniebogłosy, wspominała o zmarnowanym kurczęciu upieczonym na rożnie,
które jakoby pies zjadł pod nieobecność Marcinka, o kawie zgotowanej na próżno, o dziwnej
dobroci bułkach — itd. Winowajca słuchał w pokorze klątw starej, wzdychał szczerze i za
kurczęciem, i za sałatą, za młodymi kartoflami i garusem, poprzestał jednak na małym, zadowalając
się bochenkiem żytniego chleba, niewielką faseczką masła i dzbankiem świeżego mleka.
Od tego dnia zbisurmanił się na dobre. Wstawał o świcie, brał swoją flintę, torbę — i znikał. Na
folwarku prawie go nie widziano. Czasami tylko przesuwał się na horyzoncie, zazwyczaj
przygarbiony, skradając się do jakiegoś zwierza z gatunku turkawki, kukułki, żołny, a nawet srokosza
lub trznadla. Trafiały się takie dni, że zjawiał się dopiero przed północą, a nazajutrz znowu wyruszał
o świcie. Tylko jakiś daleki strzał w lesie, rozlegając się po górach, dawał znać mieszkańcom