zaułków, poczytywał je za gorączkowe widziadła. Życie swoim trybem toczące się w małych
sklepikach, w jeszcze mniejszych warsztatach, w brudnych i ciasnych mieszkaniach, na ulicy i w
sionkach — było mu drogie i czcigodne jak święty kult, jako umiłowana świątynia samego bóstwa.
Szedł noga za nogą i wolno wznosił oczy do szyb pierwszego piętra. O, gdyby ją mógł zobaczyć,
gdyby tylko raz spojrzeć!…
Z dala już dostrzegł, że z okien wyjęte są żaglowe story i firanki, a większość tych okien
poroztwierana tak jednostajnie, że z mieszkania wiała pustka. W głębi jednej z sal widać było
podwójną drabinę z białego drzewa, zachlapaną olejnymi farbami. Dalej, na miejscu pięknych
złocieni w białych wazonikach, stał garnek z niebieską ultramaryną i sterczący w nim gruby pędzel.
Serce Marcina zakłuła złośliwa boleść, ów, jak mówi Hamlet, „taki jedynie rodzaj przeczucia, jaki by
zmieszał, być może, kobietę”. — Pragnąc znaleźć od razu środek ratunku na to gniotące uczucie,
Borowicz wszedł w bramę i spotkał tam starą i unurzaną w brudzie stróżkę, która oczyszczała
miotliskiem na długim kiju bramę wjazdową.
— Proszę pani — szepnął, wsuwając babie w rękę pół rubla — czy doktor Stogowski teraz
przyjmuje chorych?
— Ten, co tu na górze mieszkał, ruski doktor, to się już wyprowadził, ale przyjdzie na kwaterę to
samo doktor, tylko inszy, a tera nie ma żadnego… — rzekła babina, osłupiała z podziwu na widok
takiej kupy pieniędzy.
— A gdzież tamten?
— Tamtego przeniesły aże w głęboką *Rosiją*.
— W głęboką Rosiją? — powtórzył Marcin dygocącymi wargami.
— Mówił ta *dzieńszczyk*, że tam niby ten doktor Stogowski będzie brał lepszą zasługę. Na
*jednoroła* tam poszedł, to samo przy wojsku.
— Ale gdzież to jest?
— Gadał on toto, ale ja nie potrafię wymówić. Jakosi tak jakby… Śmierno, czy co?
— A czy to już wyjechali?
— O, już będzie z pięć niedziel, jak pojechały.
— I ta panienka, córka, to samo?
— A ino, pojechała i ona. Zapłakała se, chudziątko, jak przyszło włazić na furę. Jeszcze mi złotówkę
wetknęła, żem, widać, sterczała jako się patrzy przy bramie.
Marcin odszedł stamtąd. Nie widział ani jednego przechodnia, instynktem prawie trafiał z ulicy w
ulicę, z ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę. Nie wiedząc o tym, znalazł się u bramy parku; wszedł tam,
skierował na swoją uliczkę i trafił do źródła.
Pusto było w tym ustroniu. Kamienne ławki stały tak samo, tylko liście bzu poczerniały, śpiew ptasi
ustał. Borowicz siadł na swym miejscu i zmartwiałymi oczyma przyglądał się ławce sąsiedniej.
Kiedy niekiedy z wysokich drzew spływał liść zeschnięty, kołysał się na powietrzu i cicho padał
między uwiędłe trawy. Kiedy niekiedy za żelaznymi sztachetami dawał się słyszeć łoskot kroków
przechodnia po kamiennym chodniku albo w dali okrzyk uczniów bawiących się w piłkę na
gimnazjalnym podwórzu.