— Do śmierci może doba — mawiał — a ja będę się zabawiał w nabywanie galowych strojów.
Prawie wam o tym myśleć, wiercipiętom. Mój pieróg pamięta lepsze czasy. Taki sam on emeryt jak i
ja — i taki sam go też los na starość jak mnie spotkał… Obadwaj wyglądamy wpośród
współczesnych jak szczątki mastodonta…
Na lekcji profesor Leim nie znosił szelestu i za najlżejszym zakłóceniem ciszy wykrzywiał się i
niecierpliwie sykał. Do pomocy w przestrzeganiu porządku w klasie delegował zawsze kolejno tak
zwanego dyżurnego. Dygnitarz taki przynosił kredę, dbał o atrament i pióro na katedrze oraz
wypisywał wielkimi literami nazwiska kolegów sprawujących się hałaśliwie.
Chłopcy w klasie pierwszej mówili w czasie pauz po polsku i nie było sposobu zmuszenia ich do
konwersacji rosyjskiej wprost dlatego, że ani jeden z malców swobodnie w języku urzędowym
wyrażać się nie był w stanie.
Pewnego razu pan Leim wchodząc do klasy ujrzał na tablicy wypisane nazwisko Borowicza i obok
niego zaskarżenie: „ciągle głośno mówi po polsku”.
Pan Leim uważnie i dość długo czytał ten napis, który zdarzyło mu się widzieć po raz pierwszy,
następnie zwrócił się do klasy i zapytał:
— Kto jest dyżurnym?
— Ja — rzekł pucołowaty chłopiec, nazwiskiem Makowicz.
— To ty napisałeś, że Borowicz ciągle głośno mówi po polsku?
— Tak, ja. On, panie profesorze, ciągle wrzeszczy po polsku i bije się.
— I bije się z tobą?
— Ja z nim nie zaczynam! Niech wszyscy powiedzą! On przyszedł pierwszy i powiada: oddawaj mi
zieloną okładkę… Ja mu nie dałem, bo to już nie jego okładka, tylko moja, i za to kopnął mię w
brzuch…
— Borowicz za gadanie po polsku zostaje na dwie godziny w kozie… — donośnie i surowo rzekł
profesor Leim i wstąpił na katedrę. Zasiadłszy na krześle, roztwarł duży dziennik i wlepił oczy w
jakąś niezapisaną jego stronicę.
W klasie zaległa trwoga i taka cisza, że nie było słychać ani jednego oddechu. Wszyscy widzieli, że
„stary” jest „wściekły”. Każdy powtarzał w myśli wyjątki, uprzytomniał sobie końcówki deklinacyjne
i przepowiadał drewniane sentencje tłumaczenia. Nauczyciel z wolna podniósł oczy i rzekł:
— Borowicz!
Marcinek porwał książkę z tłumaczeniami łacińskimi Szulca, mały kajecik „wybranych” słówek i na
drżących nogach udał się do katedry. Stanąwszy tuż przy jej stopniu wykonał szybko ukłon
korpusem i nogą, otworzył książkę i zaczął czytać rosyjskie zdania i tłumaczyć je na łacinę. Gdy tak w
mowie Rosjan i Rzymian zawiadomił zgromadzonych, że pod cieniem wysokiego dębu przyjemnie
jest latem odpoczywać, że sztuka jest długa, a życie krótkie itd., pan Leim przerwał ten jego wykład
mówiąc:
— Za to, że głośno rozprawiasz w klasie po polsku, zostajesz na dwie godziny w kozie — słyszysz?
— Słyszę, panie profesorze… — rzekł ze skruchą Borowicz.
— Dlaczego bijesz się z Makowiczem?