Marcinek odwiedzał go codziennie i nieraz wyciągał do lasu albo na pola. Noga szedł bez strzelby i
opowiadał przeróżne historie. Gdy nadchodziło południe, obadwaj szli do lasu, kładli się w głuchym
cieniu, Marcinek wydobywał z torby chleb, masło, jakiś kawałek mięsa i dzielił się z towarzyszem.
Pewnego razu, gdy tak leżeli na skraju lasu w pobliżu drogi przecinającej okolicę, Noga mówił:
— W tym miejscu to tak samo bywały różności…
— No? — zapytał Marcinek.
— Był w Marsławicach chłop, nazywał się Kostur. To samo myśliwiec był nie byle jaki. Już dawno
umarł. Mieli ten Kostur fuzyjczynę lichą, powiązaną, z kurkiem jak kobylica, a swoim porządkiem,
jak ta oni strzelili, to już się było po co schylić. Przyszło powstanie, Polaki stały w lesie. Szedł se raz
ten Kostur drogą od Cieplaków, a swoją fuzyjczynę miał pod sukmaną, i przyszedł akurat w to
miejsce. Patrzy: — jadą dwa Moskale na koniach i prowadzą między sobą powstańca,
przywiązanego do obu koni postronkami. Zdarły z niego widać odzienie szlacheckie, bo był tylko w
koszuli i boso. Jadą te rabusie, mówię paniczkowi, dobrym truchtem, a co ten nie może nadążyć, to
go albo jeden, albo drugi zdzieli nahają bez łeb, bez gębę, gdzie popadnie. Plecy to mu tak przecie
zerżnęły, że całą koszulę miał czerwoną, a krew aże mu nogawkami portek ciekła i zostawał po nim
na piachu dobrze farbowany trop nikiej po trafionym rogaczu. Wzięli ten Kostur i pomyśleli se: „a i
dokądże te psiekrwie będą prały takiego chudziaka? Widzieliście wy, moi ludzie!” Ckliwo im się
zrobiło i tak se założyli: jak albo jeden, albo drugi go tknie, to wyrżnę do juchów! Ano i akurat rypnął
go jeden nahają za to, że upadł gębą na ziemię. Kostur wzięli na oko i plunęli. Zaraz rabuś machnął
kozła pod konia, a drugi w *try miga* odwiązał powstańca i uciekł w górę drogą co koń skoczy. Oni
to samo poszli w gęstą knieję i dopiero nad wieczorkiem wrócili się w to miejsce. Kozuń leżał
nieżywy, ale i powstaniec uświerkł niedaleko od niego. Tylko się dowlókł *na bałyku* do tamtego
świerka. Tam go wzięli Kostur i pochowali wieczorem. Widzi paniczek onę pasyjkę na *rsioku*? Ona
ta nad nim stoi…
W istocie — czarny, spróchniały krzyż czerniał wysoko na drzewie.
— Kostur opatrzyli rabusia — mówił dalej Noga — i znaleźli przy nim pieniądze. Zasmakowało im
toto wszystko i od tego czasu chodzili często gęsto na rabusiów. Choćby cała sotnia szła razem, to
jak oni z tamtego miejsca wygarnęli, zaraz uciekały co pary w szkapskach. Powiadali nama dużo
potem na polowaniach, że przy każdym rabusiu, co został na placu, bywały pieniądze…
Marcinka niewiele obchodziły te historie. Jego „przekonania polityczne” były mdłym odgłosem
nauk radcy Somonowicza i echem goryczy ojca, który w powstaniu stracił fortunę pradziadowską,
nasiedział się w więzieniach i doznał krzywd od wodzów rewolucji.
Toteż mały Borowicz chętniej wolał rozprawiać z Nogą o polowaniu niż słuchać niewesołych historii.
Gdy zaś stary raubszyc nie mógł dla jakichkolwiek przyczyn ruszyć się z domu, Marcinek wszystek
czas wolny od włóczęgi po okolicy spędzał w swojej altanie.
Wkrótce po przyjeździe na wakacje wynalazł był znakomite miejsce i urządził z nakładem
niemałego trudu samotne schronisko.
Zbocze najbliższego wąwozu, wysokie na kilkadziesiąt łokci, porastały ogromnie gęste zarośla tarek,
leszczyny, jeżyn, kaliny i jałowcu. Wszystkie te krzaki oplatał dziki chmiel tworząc z tego miejsca