Przez zestarzałe, zielonawoniebieskie szyby padały ukradkiem promienie rannego słońca i złociły
świeżo wybielone ściany i żółtawą, wydeptaną posadzkę. Z prawej i lewej strony był szereg drzwi
prowadzących do sal szkolnych. Drzwi te równie jak okna były poroztwierane, gdyż właśnie świeżo
pociągnięto ściany klas na kolor szaroniebieski, z wielkimi lamperiami, i wymalowano podłogi żółtą
farbą olejną. Srogi zapach terpentyny i lakierów napełniał cały korytarz.
W przedsionku, za oszklonymi drzwiami spał najspokojniej, już o tak wczesnej godzinie, wysoki i
chudy pedel, znany dwu generacjom pod pseudonimem „pana Pazura”.
Pomimo że pan Pazur wysłużył dwadzieścia pięć lat na *Kapkazie* za Mikołaja, a drugie tyle siedział
w instytucji z tak forsownym zamiłowaniem uprawiającej mowę rosyjską, nie nauczył się tego
języka, zdążył jednak zamienić swój rodowity na gwarę niesłychaną, składającą się z wyrazów
zupełnie nowych, których treść ani brzmienie nikomu na szerokim świecie, z wyjątkiem pana
Pazura, znanymi nie były.
Sam pan Pazur chętnie zastępował niektóre wyrazy już to ruchami pięści, już tak zwanym
*trąbieniem na nosie*, przymykaniem oczu, a nawet wywieszaniem języka.
Od czasu zniesienia *ostanówek po subotach*, czyli kary cielesnej, stosowanej często, pan Pazur
stracił humor i fantazję. Zaczął drzemać i znosić mężnie urągowiska nawet wstępniaków i
pierwszaków.
Na drugim krańcu korytarza znajdowała się kancelaria gimnazjalna, do której nieustannie wchodzili
przybywający profesorowie. Tłum osób zwiększał się również.
Szmer żywej a przyciszonej rozmowy, przyciszonej z tego na ogół względu, że prowadzona była po
polsku w obrębie murów gimnazjum rosyjskiego — wznosił się i nacichał.
W ciżbie osób chodzących wzdłuż korytarza znajdowała się także pani Borowiczowa i Marcinek,
kandydat do klasy wstępnej. Kandydat ubrany już był „po męsku”: zdjęto mu nareszcie
sznurowane trzewiki i pończochy, odziano w rzeczywiste spodnie, sięgające aż do samych obcasów
nowych kamaszków z gumami.
Te spodnie i kamasze były przygotowaniem do munduru gimnazjalnego, stanowiły jak gdyby
przedmowę napisaną do dzieła, które jeszcze nawet w brulionie skomponowane nie zostało.
Ażeby przywdziać mundur — należało zdać egzamin. Prośba o zaliczenie Marcinka w poczet
uczniów klasy przygotowawczej wraz ze świadectwem ogólnego stanu majątkowego rodziców,
szczepienia ospy, metryką etc. — podana została na imię dyrektora o dwa miesiące wcześniej. W
danej chwili czekano wyznaczenia terminu egzaminów. Termin taki był właśnie treścią ożywionej
rozmowy osób spacerujących.
Każda jednostka należąca do personelu gimnazjalnego, przesuwając się między tłumem, była
przedmiotem pilnej i skupionej uwagi, a niejednokrotnie składem zapytań o ten właśnie dzień
egzaminów.
Żaden z pedagogów klerykowskich, a tym bardziej żaden z tak zwanych pomocników gospodarzy
klas, nie był w możności dać odpowiedzi choć w przybliżeniu prawdopodobnej. Szczególniej
zaniepokojonymi owym dniem tajemniczym czuli się obywatele ziemscy i na ogół ludzie z daleka
przybyli. Właściwie termin ogłoszony w dziennikach już minął. W dniu wyznaczonym niektóre