Wskroś tłumu przecisnął się ksiądz prefekt Wargulski i wszedł do klasy.
Ksiądz Wargulski pochodził z *gulonów* i miał wszystkie ich fizyczne i moralne przymioty. Był wielki,
zgarbiony, o bardzo szerokich ramionach, rękach długich, żylastych i ogromnie muskularnych.
Siwizna dobrze już przyprószyła jego krótkie włosy, jak szczotka stojące nad kwadratowym czołem.
Ksiądz Wargulski patrzył zawsze spod oka i stulał wielkie swe wargi w taki sposób, że usta znać było
na tej wygolonej twarzy tylko jako prostą linijkę. Mówił strasznie prędko, niezrozumiale i rzadko
kiedy.
Wszedłszy do klasy, gdzie malcy siedzieli w dużych ławach nieruchomo jak sztachety w przęsłach,
ksiądz zbliżył się zaraz do pierwszego z brzegu, wyciągnął w kierunku jego nosa najdłuższy ze swych
ogromnych palców i szybko wymamrotał:
— Jak się nazywasz? Przeżegnaj się, zmów Ojcze nasz i Zdrowaś Maria…
Zanim chłopiec zdobył się na trzecią część odpowiedzi, już prefekt wyciągał palec do drugiego:
— Jak się nazywasz? Przeżegnaj się, zmów Ojcze nasz…
Po upływie kwadransa wszyscy kandydaci dostali *piątki* i wychodzili z klasy.
Następnego dnia odbył się egzamin z arytmetyki. Była to już prosta formalność. Uczniowie pana
Majewskiego i na tym polu odznaczyli się wybornie. O godzinie dwunastej inspektor przeczytał
publiczności listę chłopców przyjętych do klasy wstępnej. Usłyszawszy wymienione imię i nazwisko
swego syna, pani Borowiczowa krótko westchnęła. W owej chwili dopiero mogła zmierzyć smutną
dolę, w której pogrążone zostały dzieci rodziców niezamożnych, do szkół nieprzyjęte.
Po obiedzie, spożytym wesoło i z apetytem, wyruszono do „starej Przepiórzycy”. Pani
Przepiórkowska, zwana w całym Wygwizdowie i przyległych do tego przedmieścia okolicach miasta
„starą Przepiórzycą”, była dawną znajomą pani Borowiczowej z owych jeszcze czasów, kiedy
mieszkała w sąsiedztwie Gawronek na leśnictwie w Grabowym Smugu u syna, podleśnego lasów
rządowych. Pani Przepiórkowska trzymała uczniów na stancji, toteż matka wstępniaka uznała za
rzecz najstosowniejszą pod opiekę starej i dobrej znajomej go oddać. „Stara Przepiórzyca” miała
onego czasu trzech synów i dwie córki. Z taką przynajmniej gromadką została po śmierci męża,
oficjalisty fabryk żelaznych, na bruku, a raczej na błocie miasteczka Bełchatowa. Nie wiadomo
nikomu, jakim sposobem z owego błota wybrnęła i dała dzieciom jaką taką edukację, dość że
najstarszy i najukochańszy jej syn Teofil dostał miejsce podleśnego i zabrał całą rodzinę do siebie;
młodszy otrzymał urząd na poczcie, a najmłodszy był kancelistą w Towarzystwie Kredytowym
Ziemskim. Życie uśmiechnęło się wtedy do starej, ale krótko trwał jego uśmiech. Wybuchło
powstanie, młodszy syn znikł z domu i więcej nie wrócił. Nie odnalazła nawet jego ciała, pomimo że
zjeździła całą okolicę wzdłuż i w poprzek. W osiem lat później najstarszy syn Teofil, dobrodziej i
opiekun całej rodziny, zmarł nagle w lesie ukąszony przez żmiję. Wtedy matka i dwie siostry
sprowadziły się do najmłodszego, Karola, i zamieszkały u niego, czyli, jak w tamtych okolicach
miasta bez żadnej złośliwości, przenośni, a z zupełną ścisłością mówiono, usiadły mu wszystkie trzy
na karku. Panny Przepiórkowskie nie powychodziły za mąż, zestarzały się i uczyniły ze swych
nawyknień, usposobień i humorów prawdziwy ocet siedmiu złodziei. Starsza z nich była osobą
około lat czterdziestu i zachowała do tak późnego wieku zdolność uśmiechania się w niektórych