Uczniowie drżeli przed nowym zarządem, ale jednocześnie czuli za sobą mocne plecy w walce z
Nogackimi, Wielkiewiczami itd. Kierownicy gimnazjum nie poprzestali zresztą na reformach w
obrębie murów szkolnych. Byli to patrioci, jak się powiedziało, w szerszym stylu, toteż baczne oko
zwrócone trzymali na miasto, na okolicę miasta, na gubernię i w ogóle na kraj. Praca ich miała dwa
niejako łożyska. Po pierwsze mieli oni na celu wzmocnienie tętna życia *ludzi ruskich* w mieście
Klerykowie, po wtóre mieli na celu odpolszczenie tak zwanych Polaków. W myśl zasady
odpolszczania dyrektor i gospodarze klas nie udzielali prawie nigdy pozwolenia na bytność ucznia w
teatrze, gdy dawano sztukę polską. Natomiast w jesieni, głównie z inicjatywy działaczów
gimnazjalnych, poczęto forsownie urządzać teatry amatorskie rosyjskie. Ciągły, aczkolwiek
niedostrzegalny, przyrost żywiołu rosyjskiego w Klerykowie umożebnił zgrupowanie sił celem
stworzenia tego rodzaju widowisk. Masa napływowa, składająca się z urzędników, pedagogów, ich
żon i córek, entuzjastycznie poparła inicjatywę dyrektora.
Z konieczności, a raczej dla kariery, musieli ją również wspomagać „Nadwiślanie” piastujący
jakiekolwiek wyższe stanowiska. Żywioł miejscowy okazał wobec tego wszystkiego, jak zwykle,
absolutną bierność. Ludzie tamtejsi przywykli do wszelkiego rodzaju dziwów tak dalece, że gdyby
pewnego pięknego poranku skasowano zupełnie mowę polską, a zalecono mówić, pisać i myśleć po
chińsku, nikogo by to nie zdziwiło. Mówiono by, rzecz naturalna, w dalszym ciągu swoim własnym
językiem, ulegając prawu bezwładności, ale publicznie pisano by i mówiono po chińsku.
Miasto Kleryków przeżywało z wolna w owym czasie epokę imigracji rosyjskiej. Chrzczono tam na
nowo stare ulice, kasowano rozmaite wiekowe instytucje i rzeczy, a zaprowadzano nie mniej
zgrzybiałe, ale rosyjskie. Bruki, nieład, zaduchy, brudy i rudery zostały zresztą zupełnie te same.
Kiedy afisze dały znać miastu i światu, że odbędzie się teatr amatorski, w gimnazjum powstało
niejakie rozognienie umysłów. Władza nie proponowała uczniom kupna biletów, ale czyniła pewne
znaki, które były jak gdyby zapachem ukrytego życzenia. W klasie piątej jeden z kolegów bąknął
podczas przemiany, że warto by iść na ten teatr. Ktoś inny bąknął z głębi sali daleko głośniej, że
tylko zupełny mandryl może chodzić na podobne *szopki*. Było to powiedziane nie wiedzieć z
jakiej racji, jak to mówią, *od śliny*, i również nie wiedzieć czemu otrzymało wszelkie cechy
rezolucji zaakceptowanej przez powszechne milczenie. Po prostu zrobił swoje ślepy, głuchy i nic
niewiedzący vox populi: jest jakaś szopka na porządku dziennym, gadają, że tylko mandryl na nią iść
może — więc się nie idzie, i cała parada.
Borowicz był osobistym przyjacielem sztubaka, który wyraził życzenie pójścia na ów teatr, toteż
zarówno kategoryczny sąd jak ogólna aprobata przeciwnego mniemania bardzo mocno go
dotknęły. W czasie lekcji rozmyślał o tej sprawie i zacinając się w uporze postanowił na przekór
wszystkim iść na spektakl. Podczas następnej lekcji już obadwaj z niefortunnym projektodawcą,
przez zemstę za obelżywy werdykt, uknuli spisek przeciw głosowi z głębi klasy. Zdarzyło się, że
powróciwszy na stancję, Marcin trafił w pokoju „starej Przepiórzycy” na rozmowę o tym właśnie
teatrze amatorskim. Radca Somonowicz łaził po stancji wykrzykując:
— Cóż mnie mogą obchodzić jakieś teatra, choćby też i najbardziej amatorskie? Pytam! Nigdy tego
znieść nie mogłem i to ja, dziś, na stare lata…