— Gdzie, tatku?
— A o, tu! widzisz? Dwa ślady duże, dwa małe. Widzisz?
— Widzę…
— Będziemy teraz szukali tropów lisa. Czekaj no… My go tu zaraz, oszusta, wyśledzimy, a potem
palniemy mu w łeb, zdejmiemy futro i każemy Zelikowi uszyć prześliczną lisiurę dla pana studenta,
Marcinka Borowicza. Czekaj no, my go tu zaraz…
Marcinek wpatrywał się w głuche leśne polany i zamiast rozrywki zimną bojaźń na tych tropach
spotykał. Z rozkoszą byłby pobiegł śladem lisów i zajęcy, nurzał się w śniegu i hasał wśród
przydętych zarośli, ale teraz z całego obszaru i z tajemniczych jego cieniów fioletowych wiała na
niego bolesna i zdumiewająca tajemnica: szkoła, szkoła, szkoła…
Ostatni szmat tzw. odpadków leśnych wykręcił się w inną stronę i zdawało się, że ucieka za oczy, na
przełaj, polami. Roztwarła się przestrzeń płaska, tu i ówdzie poprzegradzana opłotkami, w których
na dnie małych wąwozików kryły się drożyny, przydęte w owej chwili zaspami podobnymi do
wysokich kopców albo spiczastych dachów. W jedną z takich dróg chłopskich wjechały sanie
państwa Borowiczów i poczęły kopać się przez wydmy. Kiedy Marcinek wykręcił głowę i wiercił się
na miejscu, żeby pomimo smutku spojrzeć na konie, dostrzegł przy krańcu pola smugę szarych ścian
okrytych białymi strzechami. Owe ściany tworzyły linię równą i przykuwały oczy niezwykłym na
śniegach kolorem.
— Co to jest, mamusiu? — zapytał z oczyma łez pełnymi.
Pani Borowiczowa uśmiechnęła się z przymusem i na pozór spokojnie odrzekła:
— To nic, kochanku… To Owczary.
— To już w tych Owczarach… szkoła?
— Tak, kochanku… Ale to nic. Przecież ty jesteś tęgi, rozumny, mądry chłopiec! Przecie ty kochasz
swoją mamusię. Trzeba się uczyć, malutki, uczyć…
— Ale on tylko udaje… — rzekł ojciec udając również, że się zanosi od śmiechu. — Alboż to daleko
do Wielkiejnocy? Zleci jak z bicza strzelił! Ani się obejrzysz, aż tu zajeżdża wózek przed szkołę. „Po
kogoś przyjechał?” — pytają Jędrka. — „A po naszego panicza, po studenta” — on powie. A w
domu co mazurków, co babek, co placków z migdałami… powiadam ci… zatrzęsienie!
Wiatr szedł w polu ostrzejszy i smagał twarze rodziców chłopca. Marcin poddał się ściśnieniu serca,
które uczuwał pierwszy raz w życiu, i milcząc słuchał nawału zdań o szkole, konieczności uczenia się,
o gimnazjum, o mundurze, mazurkach, zającach, o cukrze lodowatym, kapiszonach,
posłuszeństwie, o jakiejś pilności i nieskończonym łańcuchu innych wyobrażeń. Chwilami
przestawał myśleć i patrzał znużonym wzrokiem, jak wiatr rozdmuchuje futro w pewnym miejscu
elkowego, w kształcie peleryny, kołnierza matki, zupełnie jak gdyby ktoś chuchał na to miejsce
przyłożywszy do niego usta; chwilami znowu tłumił całą potęgą dziecięcej woli wybuch przerażenia,
które wstrząsało jego żyły jak wystrzał niespodziewany. Tymczasem janczary dźwiękły głośniej, z
obu stron drożyny ukazały się ściany stodół, później parkany, bielone chaty, i sanie wśliznęły się na
utorowaną, szeroką ulicę wioski. Chłopiec powożący zaciął konie, a nim upłynęło kilkanaście minut,
wstrzymał je przed budynkiem większym trochę od chat włościańskich, ale nieodbiegającym pod