— Lubecki… — szepnął pani Borowiczowej w kształcie objaśnienia radca Grzebicki, wycierając swe
zapłakane oczy.
— Co do mnie rzekł książę pan… rozumie się, Lubecki, Drucki-Lubecki, kiedy to błaźnisko, Morusek
Mochnacki, znalazło się w przedpokoju, błagając o ukrycie go przed tłuszczą, którą nieustannie od
samego początku awantury podbechtywał, a która w końcu ścigała go po ulicach, żeby go jak psa
podłego na szubienicy obwiesić. Książę pan zapłakał i kładąc mi rękę na ramieniu powiedział te
słowa: „Somonowicz, młodzieńcem jesteś i wchodzisz w życie. Nie mówię do waćpana jak do
kancelisty, lecz jak do męża, do obywatela. Oto przyjąłem do domu i ukryłem przed motłochem
wroga narodu, Mochnackiego. Czy wiesz, mówił mi książę, że ten nędznik szedł na czele żołnierzy,
aby mię rozstrzelać. I patrzże, jak Pan Bóg zmiażdżył jego zamiary: przed chwilą ten sam Mochnacki
klęczał przede mną, przypędzony do mojego progu przez palec boży. Weź waćpan do serca tę
naukę i wszystkimi siłami zwalczaj szatana, którego sługami są tacy Mochnaccy…”
— Kiedy bo radca wpadasz, u diabła, w przesadę! — wypaliła naraz „stara Przepiórzyca”. — Pewno,
że tacy ludzie… kto ich tam zresztą wie… no juści pewno, że wy to lepiej rozumiecie ode mnie. Ale
przecież są inni wrogowie, u kaduka! Kiedy mój Ignacy…
— Taki Murawiew! — syknęła panna Konstancja.
— Zostaw no waćpanna tę sprawę, zostaw… — rzekł pontyfikalnie Somonowicz. — Nie do ludzi ta
sprawa należy i nie do ludzkiego sądu. Człowieka, którego nazwisko waćpanna wymówiłaś, Pan Bóg
wziął w swoją rękę. Jeżeli dusza ludzka jest nieśmiertelna, a nie masz waćpanna najmniejszego
powodu wątpić o tej prawdzie, bo wszystko za nią przemawia, to dusza tego człowieka cierpi już
męki takiego potępienia, jakich nie obejmie rozum śmiertelny, za te łzy rozlane po ziemi, za tę krew
niewinną, za krzywdy wyrządzone nie dla mocy prawa, nie dla władzy miecza, ale dla samych
krzywd i dla samego płaczu. Zresztą, ja nie chcę o tym mówić, ja nie chcę o tym myśleć za żadne
skarby. Dajcie mi święty pokój! Nie chcę o tym słyszeć. Oto, co wam mówię i powtarzam od
początku świata…
— Chryste ukrzyżowany! — zawołał Grzebicki — radca Somonowicz chce w nas utwierdzić
mniemanie, że on naprawia społeczność od początku świata!
Kiedy tak radcowie roztrząsali sprawy wielkiej polityki, pani Borowiczowa, słuchając na pozór
uważnie ich twierdzeń, daleko odbiegła myślami. Jakieś kształty i zjawienia, jakieś cienie i widma
bezcielesne ukazywały się przed nią, tworząc ze siebie jakby sceny i wypadki z przyszłego życia
Marcinka. Kiedy je chciała złapać wzrokiem i myślami — znikały… Mochnacki, którego tłuszcza ściga
dla powieszenia jak psa na szubienicy… „Któż to jest Mochnacki, co to za jeden? Ach, to ten, to to
znaczy… — myślała rzucając się duszą w jakiś widok pełen ludzi i wrzasku. — Murawiew? kto to
Murawiew?” I nagle serce jej przestawało uderzać i umierało jak żywa istota, którą przebiło
zabójcze żelazo.
Niski mur, tu i ówdzie rozwalony, zarośnięty trawą i mchem, stanowił granicę podwórza. Za murem
płynął kanał w obmurowanym niegdyś łożysku. Z czasem wiele kamieni wysunęło się, wpadło do
wody i ugrzęzło w cuchnącym ile dna tej strugi, a bujne krzaki i błotne zielska obsiadły jej brzegi.
Dalej, za rowem, ciągnął się czyjś park rosnący na błotnistym gruncie, zaniedbany tak dalece, że