— Historia, jak mi Bóg miły… Awantura hiszpańsko-arabska!
— Zanim co nastąpi, możesz pan nocować u mnie… — mówił pan Płoniewicz. — Maryśka,
wyporządź mi tam do czysta kancelarię i ułóż siennik z pościelą na szezlongu — rzucił zwróciwszy
oblicze w stronÄ™ kuchni.
Jędrek stał przy drzwiach, oszołomiony wszystkim tak dalece, że prawie nie widział osób
znajdujących się w mieszkaniu. Obok niego przesunęła się kilkakroć pokojówka z talerzami, chodził
to tu, to owdzie sam gospodarz, skakał jakiś mały piesek. Twarze obecnych widział jak gdyby
zasłonięte mgłą czy nikłymi smugami dymu. Gdy nakryto do stołu i wniesiono półmisek z
mięsiwem, pan Płoniewicz trochę szorstkim tonem wezwał Radka do zajęcia miejsca przy końcu
stołu. Chłopiec nieznacznym ruchem odpiął tornister, złożył go na ziemi i usiadł. Dostał mu się
kotlecik maleńki, ale przedziwnie smaczny po tak długiej wędrówce. Skończywszy kolację
gospodarstwo z kuzynem i dziećmi przeszli do sąsiedniego salonu, a Jędrek, poprzedzony przez
młodą służącą, udał się do swego locum. Z kuchni brudne i srodze wykrzywione drzwi prowadziły
do wąskiej izby z jednym okienkiem. Ściana wprost drzwi zbita była z desek obielonych wapnem,
między którymi widniały szerokie szpary. Stała tam kanapa tak zdezelowana, jakby ją dopiero co
przyniesiono z szafotu, gdzie z niej oprawca darł pasy. Pod oknem znajdował się stolik, przy nim
krzesełko. W rogu nudziła się szafka pleciona, a wszystkie jej półki zawalone były książkami
najrozmaitszych formatów.
Służąca przyniosła zaraz siennik szczodrze słomą wypchany, poduszkę, prześcieradło i lichą
kołderkę, usłała prędko na szezlongu wysokie łoże i oddaliła się, zostawiając niby wspomnienie po
sobie cokolwieczek zakopconą lampę. Radek, gdy wyszła, oparł się pięściami na stoliku, wlepił oczy
w płomień i popadł w głęboką zadumę. Wszystkie zdarzenia tego dnia tonęły w grubej nocy. Myśli
chłopca przesuwały się od wypadku do wypadku, od sceny do sceny, od osoby do osoby, niby
wzrok badający kształty wśród ciemności zupełnej, gdy się wyjdzie ze światła i przywyka do mroku.
Idąc po omacku tą drogą uciążliwą, Jędrek trafiał na spotkanie ze szlachcicem i znowu cofał się
wstecz aż do chwili mijającej. Serce jego ściskała udręczająca ciekawość skierowana w stronę dnia
następnego, który owej chwili stał dlań gdzieś w przestrzeni, niemal jak osoba złowroga i
bezlitosna, ale tę ciekawość tłumił i odtrącał, wciąż rozpatrując ubiegłe wypadki.
Nareszcie znużenie ogromne i twarda senność wyrwały go z obrębu dociekań. Spojrzał wokoło i
zatrzymawszy wzrok na czystym posłaniu westchnął z głębi piersi. Ściągnął buty z uczuciem
niewymownej ulgi, zgasił lampę i rozciągnął się na posłaniu. Była już głucha noc. Kiedy niekiedy
przerywał ciszę daleki turkot wozu, a zabłąkane jego echo uciskało serce Jędrka niby nadchodzące
niebezpieczeństwo. Podnosił wtedy głowę i czekał, jakby w nadziei usłyszenia wyroku przyszłości.
Nazajutrz w towarzystwie Władzia, który mu drogę wskazywał, udał się do gimnazjum i wręczył
swoje świadectwa dyrektorowi. Kriestoobriadnikow dał rezolucję przychylną i rozkazał zaciągnąć
Radka w poczet uczniów klasy piątej. Tegoż dnia miała miejsce instalacja pyrzogłowianina,
urzędowa niejako, na stanowisku korepetytora Władzia Płoniewicza. Ów Władzio nie należał do
gwiazd i chwał gimnazjum. Wprowadzono go do klasy wstępnej za pomocą dużej łapówki, a ze
wstępnej do pierwszej przeciągnięto w sposób jeszcze bardziej rujnujący.