Ale i ten nieszczęsny *pierwszak*, któremu nigdy zadania *nie wypadały*, ale za to słówka
łacińskie nie tylko wypadały, ale wylatywały jak wiatr z pamięci — przy każdej sposobności starał się
nękać Marcinka dowodzeniem, że, właściwie mówiąc, *wstępniaki* nie są jeszcze uczniami i
chociaż z łaski pozwala się im nosić mundur i czapkę z palmami, to jednak każdy uczeń klasy już
rzeczywistej pierwszej ma zupełne prawo pierwszemu lepszemu *kapcanowi* z wstępnej dać w
zęby, kiedy mu się tylko żywnie spodoba.
Marcinek nie znał, rzecz naturalna, praw gimnazjalnych do tego stopnia, żeby mógł Szwarcowi kłam
zadać ustnie lub na piśmie, toteż najczęściej odpierał podobne twierdzenia pięściami i obcasami.
Pomimo jednak nierówności sił i różnicy zapatrywań — między Szwarcem i Borowiczem istniał de
facto pewien rodzaj naturalnej koalicji, która stanowiła jaką taką przeciwwagę względem
przemożnej potęgi zjednoczonej Daleszowszczyzny oraz jej jawnych i skrytych zamachów.
Swoją drogą mały Borowicz czuł się na stancji samotnym jak palec. Jego troski, okropne trwogi,
wyrastające szczególniej na glebie arytmetyki, nikogo nie interesowały.
Jeżeli próbował kiedykolwiek zwierzyć się Szwarcowi ze swym niepojmowaniem zadanej lekcji lub
ze swym strachem — „Buła” (taki przydomek Szwarc nosił) odpowiadał mu z wrzaskiem i pogardą,
że tylko taki, co przyjechał do Klerykowa z Gawronek, może podobne głupstwa nazywać trudnymi.
Cóż może być trudnego w „owczarni”, gdzie nie ma łaciny ani geografii? Niechby kto — (Marcinek
czuł, że owo kto do niego jednego było wycelowane) — spróbował trzeciej deklinacji z wyjątkami
albo niechby na wielkiej mapie spróbował „przejechać wodą” z Morza Białego do Czarnego…
A przecie Marcinek nie mógł sobie dać rady z przedmiotami tak łatwymi. Nieraz budził się w nocy, o
zimnych rankach jesiennych, i w smutnym drzemaniu widział klasę, nauczyciela i siebie przy tablicy…
Zimno wstrząsało jego ciałem i bojaźń niewymowna ssała jego krew jak zmora.
Na stancji okazywała mu dużo serca i troskliwości „stara Przepiórzyca”, ale ta jej przyjaźń wyrażała
się przeważnie w zachęcaniu go do częstych zmian bielizny i w sekretnych darach kilku śliwek, dwu
jabłek, garści suszonych gruszek albo spodeczka kwaśnych powideł. W klasie miał na niego pewien
wzgląd wszechwładny nauczyciel pan Majewski, chociaż ten wzgląd, manifestujący się w mdłym
uśmiechu, z biegiem czasu nicestwiał coraz bardziej. Pan Majewski w rozmaitych porach dnia i
wieczora odwiedzał stancję „Przepiórzycy”, gdyż wizytowanie stancji uczniowskich należało do
zakresu jego obowiązków, łatwo tedy spostrzegł, że Borowicz nie jest synem rodziców zamożnych
— i coraz szczuplejszą miareczką sympatię swoją mu wymierzał.
Sala klasy wstępnej mieściła się na dole gmachu gimnazjalnego. Prowadziły do niej drzwi z
korytarza, dobrze Marcinkowi znanego od czasu egzaminów. Oprócz wstępnej znajdowały się
jeszcze przy tym samym korytarzu dwa równoległe oddziały klasy pierwszej, dwa drugiej oraz
pojedyncze sale trzeciej i czwartej. Klasy wyższe — aż do ósmej — mieściły się na piętrze. Rzecz
prosta, że dół nieskończenie weselszy był od piętra. Całe to piętro mieszkańcy dołu mieli w
głębokiej pogardzie, a przezywali je, nie wiedzieć dlaczego, „cukiernią”. Na dolnym korytarzu
pracowało usilnie kilku pomocników gospodarzy klasowych i zwyczajnych pedagogów pilnujących
porządku, kiedy na górze nudził się jeden tylko; na dole zazwyczaj pewna ilość frantów za zbyt
wesoły nastrój ducha odsiadywała popołudniową kozę, kiedy coś podobnego na górze uchodziłoby