długą liczbę, a gdy Gumowicz znowu napisał co innego, kazał mu iść na miejsce.
— Ty, Gumowicz, akurat tyle umiesz z arytmetyki, co pachciarska kobyła… — rzucił mu na
pożegnanie.
Te dwa ostatnie wyrazy pan Majewski wygłosił w brzmieniu polskim. Sprawiło to szalony efekt.
Malcy wszczęli okropny krzyk radości.
— Pachciarska kobyła. Oho-ho… — Gumowicz — pachciarska kobyła!…
Gumowicz usiadł na miejscu i po swojemu zwiesił głowę. Gdy się wesołość ogólna z rozkazu
nauczyciela uciszyła nieco — spojrzał na Marcinka bawiącego się nim również doskonale i zapytał go
nieśmiało, cichym szeptem:
— Co mi postawił?
Borowicz wysunął głowę i śledził uważnym okiem ruch dłoni nauczyciela. Dostrzegłszy znamienne
pochylenie pióra szepnął z okrucieństwem:
— *Pałę*!
Mały Gumowicz skurczył się dziwnie i tak został bez ruchu, zapatrzony w kajet z arytmetyką.
Marcinek przyglądał mu się i pokazywał go sąsiadom. Po chwili na długiej czarnej rzęsie
„pachciarskiej kobyły” ukazała się jedna wielka łza, samotna łza, sygnał bezdennej rozpaczy.
Borowicz przestał się śmiać i ze zmarszczonym czołem wciąż patrzał na tę łzę błyszczącą. Pochłonęła
ona jego uwagę, pamięć i jakby całą duszę. Pierwsze w życiu współczucie drgnęło w jego piersi.
Z twardej szosy bryczka skręciła na uboczny gościniec, z gościńca na dróżkę, zajmującą między
działkami chłopskimi szerokość nie większą od pospolitego wygonu. Słońce już się skryło za
grzbietem wzgórz, zostawiając po sobie tylko przecudną zorzę, w której kierunku bryczka zdążała i
na którą zwrócone były oczy Marcinka i jego matki. Konie biegły miernego kłusa, wózek toczył się z
wolna w głębokich koleinach drożyny. Po obudwu jej stronach stały niwki żyta, na którym nie widać
było jeszcze kłosów, stajonka wczesnych kartofli, mocno zielone smugi owsa i zagony lnu. W
pobliżu czerniła się biedna wioska. Dalej, na tle przejrzystego firmamentu, widać było ciemne
kształty łańcucha wzgórz porosłych jałowcem i brzeziną.
Zdarzyło się, że w przeddzień uroczystości Zielonych Świątek wypadł pani Borowiczowej jakiś pilny
interes w Klerykowie. Zawarta na początku roku szkolnego znajomość z panem Majewskim ułatwiła
jej pozyskanie dla Marcinka na dwa dni świąteczne urlopu, wypisanego na urzędowym blankiecie z
ogromną pieczęcią. I oto wiozła do Gawronek jedynaka jako niespodziankę dla ojca i całego
folwarku. Radość obojga była tym większa, że ani matka, ani syn nie spodziewali się tak pomyślnego
załatwienia sprawy, gdyż rzadko kiedy dawano na te święta urlopy. Gdy wózek polnymi dróżkami
zjeżdżał z pochyłego przestworza i znalazł się u wejścia do rozdołu między dwoma wielkimi
wzgórzami, noc już zapadała. Zbocza gór wznosiły się stromo po prawej i lewej ręce, a wielkie ich
garby niby kolana i stopy wysuwały się z mroku i rosły w oczach, gdy się ku nim zbliżano.
Dolina była dość długa, a nie szeroka — w niektórych miejscach tak nawet wąska, że na dnie jej
ledwo mogły zmieścić się obok siebie: strumień i droga. Na wiosnę i około św. Jana potok
przemieniał się w rzekę, w wielką, oszalałą rzekę, której wody dosięgały wysoko rosnących brzóz na
zboczach pagórków i zostawiały na jałowcach pokosy zmulonego siana, garście lnu i całe nieraz