— Masz, psie, masz, *draniu*! Masz — za teatr, masz za inspektorskie zebrania, masz za literaturę!
Tyś mnie chciał do siebie podobnym… Masz, renegacie, masz, szpiegu, masz, szpiegu!
W pewnej chwili Majewski przykucnął, pragnąc widocznie omylić wzrok napastnika. Borowicz
dostrzegł ten manewr i podwoił szybkość bombardowania w sam cylinder.
— Myślisz, że cię nie widzę! — krzyknął raptem Majewski po polsku głosem jęczącym. — Zapłacisz
ty mi za to!
Uczeń bił bez przerwy. Wówczas wychowawca podniósł się i co tchu ruszył w stronę kładki, szukając
jej laską w ciemności. Wdzięczny elew posuwał się z nim równo, chichocąc i bijąc go błotem bez
przerwy. Stanąwszy w okolicach byłej kładki, Majewski potarł zapałkę o pudełko i oświetlił
straszliwy dla siebie widok: ławy nie było. Znajdował się tedy w istnej pułapce. Za plecami miał
parkan wysoki na kilka łokci, przed sobą głęboki ściek miejski. Krąg blasku nie dosięgnął wybrzeża,
na którym stał Borowicz, ale za to ukazał w całej pełni twarz Majewskiego, czarną od błota. Marcin
skorzystał z tej chwili i trzepnął w tę właśnie twarz ogromną skibą bajora. Nauczyciel przez chwilę
pluł i charkał, a później wrzasnął:
— Gdzieś podział deskę?
Marcin dał mu znowu respons bryłami.
— Nie chcę wcale wiedzieć, kim jesteś — wołał Majewski — niech cię wszyscy diabli wezmą!
Dostaniesz dziesięć rubli, rzuć deskę w dawnym miejscu.
Nowy grad pocisków zwalił się na jego głowę. Wreszcie Marcin znużył się i nasycił zemstę.
Spostrzegłszy, że belfer idzie znowu po gzymsie bez celu w kierunku raz już odbytym, wsunął się
między sągi, przemknął aż do końca parkanu i siadł, żeby odpocząć i patrzeć, co będzie dalej.
Stamtąd widział, jak nieszczęsny więzień palił jedną po drugiej zapałki, schylał się z tym światłem
nad rzeką, beznadziejnie szukając brodu, jak próbował oderwać deskę z parkanu, ciskał w bagno
kamienie, siłą z muru wyrwane, dla utworzenia grobelki, a wreszcie usłyszał niesmaczny plusk i
domyślił się, że to pedagog przebywa w bród rzekę klerykowską. Wówczas chyłkiem zbliżył się ku
niemu i postępując krok w krok prowadził oczyma ciemną sylwetkę zdążającą ku brukowanej ulicy.
W świetle latarni Majewski ukazał się oczom jego w postaci straszliwej. Było to istne monstrum
stąpające na nogach szeroko rozstawionych, odziane w kupę błota i przykryte cylindrem
zmiażdżonym jak stary kalosz. Marcin zaśmiał się jeszcze i ruszył z powrotem. Szybko w dawnym
miejscu przerzucił kładkę, wlazł do ogrodu i wiadomym bocznym wejściem, po zameldowaniu się
młodym Gontalom, wbiegł na górę.
Zgromadzeni tam byli wszyscy, a nie mogąc doczekać się Borowicza, opróżnili już pękatą butelkę
maślacza. Twarze i oczy były wesołe, języki rozwiązane i nie próżnowały. Zygier leżał na łóżku
Gontali z rękami założonymi pod głową i szeptem coś wykładał czterem kolegom
wolnopróżniakom, którzy wpół leżąc obok niego, patrzyli mu w oczy i słuchali. Przy stoliku gadał
Walecki, podniecony winem i tym, co mówił. Na drugim łóżku siedzieli rzędem czterej
wolnopróżniacy, którzy stanowili najbardziej prawe skrzydło tej prawicy i ze skupieniem baczyli na
ściany izdebki, puszczając kiedy niekiedy przez obie dziury nosa dym strugami nad wyraz obfitymi.
Przy piecyku siedział na krześle Radek z głową zwieszoną i wspartą na ręku. Płowa jego czupryna